- Myślę, że dzisiaj kobietom w ogóle trudniej robić karierę. Wymaga się od nich zaangażowania i dużej dyspozycyjności, bez zwracania uwagi na ich obciążenia rodzinne, macierzyństwo. Pracodawcy mają mniej sentymentów.
A jak pani godziła karierę naukową i macierzyństwo?
- To jest stara historia, bo moje jedno dziecko ma 18 lat, a drugie 31. Kiedy zaczęłam studia doktoranckie była jesień 1980 roku i mój starszy syn miał rok. Nie było łatwo. Nie jestem z pochodzenia warszawianką, a Warszawa była wtedy miastem zamkniętym, więc zamieszkałam pod miastem, z trudnym dojazdem. Do tego moje dziecko ciągle chorowało.
To miało wpływ na wyniki pani pracy?
- Paradoksalnie nie. Mój promotor i dyrekcja Instytutu Chemii Fizycznej PAN zgodzili się, bym bywała w pracy dwa-trzy razy w tygodniu, a w pozostałe dni - pracowała w domu. Ja jestem fizykiem teoretykiem, nie potrzebuję aparatury, doświadczeń. Miałam wyniki i mimo, że taki układ został przyjęty na próbę, sprawdził się. Potem taki system pracy został nawet przeniesiony na moją koleżankę i to też był sukces. Zrobiła pani doktorat na czas? Zajęło mi to trochę więcej czasu, bo musiałam wziąć bezpłatny urlop. Mój mąż był w wojsku, to był stan wojenny, dziecko było ciągle chore. Ale w końcu obroniłam doktorat z wyróżnieniem. Potem byłam na stażu podoktorskim i moje drugie dziecko urodziło się, jak robiłam habilitację i to znów był trudny czas przemian. Rok 1992. Dla mnie było trudniej tym bardziej, że zostałam wtedy sama z dwójką dzieci. Nie miałam rodziny w okolicy i nawet rozważałam, czy nie zwolnić się z pracy i nie poszukać czegoś, co mogłabym robić w domu.
Jak podeszli do tego pani zwierzchnicy?