Zasypie wszystko, zawieje

„Dzienniki" Jerzego Zawieyskiego to ważna kronika epoki gomułkowskiej, ale i świadectwo starań zapomnianego dziś pisarza o wierność swoim przekonaniom

Publikacja: 02.10.2012 01:01

11 kwietnia 1968 roku. Jerzy Zawieyski przemawia w Sejmie podczas debaty nad interpelacją koła posel

11 kwietnia 1968 roku. Jerzy Zawieyski przemawia w Sejmie podczas debaty nad interpelacją koła poselskiego „Znak

Foto: PAP-CAF

110 lat temu, 2 października 1902 roku, urodził się Jerzy Zawieyski (zm. w 1969 roku).

Tekst z archiwum tygodnika "Plus Minus"

Na większości zdjęć, z przylizanymi włosami służącymi za „pożyczkę", wygląda jak chłopek-roztropek. Nawet przyjaciele, wysoko ceniący jego duchowe zalety, po cichu mówili, że jest to „anioł o wyglądzie stróża". Dopiero patrząc na młodzieńcze fotografie, widać, że niepozbawiony był intrygującej, niebanalnej urody, że mógł się podobać i zwracać uwagę także swoją fizycznością.

Naprawdę nazywał się Henryk Nowicki. Nazwisko wziął od budowniczego Starego Teatru w Krakowie Jana Zawiejskiego, zmienił tylko „j" na „y" i „Jana" na „Jerzego", co po wojnie  – w 1946 r. usankcjonował formalnie. Urodził się w rodzinie katolickiej, szybko jednak utracił ojca, a osoba ojczyma fatalnie zaciążyć miała na jego życiu. Jak najszybciej też porzucił dom rodzinny wraz z wiarą... Powrócił do niej dopiero w wieku 40 lat, w środku okupacji hitlerowskiej. Do Kościoła katolickiego przywiedli go na powrót wielcy przewodnicy: żyjący w Paryżu kapłan i filozof ks. Aleksander Jakubisiak, dzięki któremu poznał piewcę katolickiego personalizmu Emmanuela Mouniera, a w kraju duszpasterz Lasek – ks. Władysław Korniłowicz i przyszły kapelan Szarych Szeregów, a w końcu życia członek KOR – ks. Jan Zieja.

Ten „powrót do domu", czyli do Kościoła katolickiego odcisnął piętno na okupacyjnej i powojennej twórczości Jerzego Zawieyskiego. Autora dziś niemal ze szczętem zapomnianego, nieczytanego, a przecież po wojnie jednego z najbardziej wziętych dramatopisarzy, autora cieszącego się ogromnym powodzeniem „Rozdroża miłości".

Gdy w latach stalinowskich skazany został na milczenie, rósł mit katolickiego pisarza niepokornego, by z całą mocą ujawnić się w 1956 r., kiedy to Październik radykalnie zmienił sytuację życiową Zawieyskiego – autora, a  przede wszystkim – działacza politycznego, jednego z nominalnie najważniejszych ludzi w państwie. W komunistycznym państwie postanowiono skrawkiem władzy podzielić się z „niewiernymi", czyli katolikami: stąd Jerzy Zawieyski w Sejmie, a następnie w Radzie Państwa.

Jego „Dzienniki" (ukazał się tom pierwszy, obejmujący lata 1955 – 1959, tom drugi przyniesie zapiski z lat 1960 – 1969) dowodzą, jak bardzo diaryście zależało na pisarstwie. Angażując się w życie polityczne kraju, będąc swoistym łącznikiem między partyjnym sekretarzem Władysławem Gomułką a księdzem prymasem Stefanem Wyszyńskim, nie zapominał o swojej twórczości, dbając o edycje książek, wystawianie sztuk, kręcenie filmów na podstawie jego opowiadań („Prawdziwy koniec wielkiej wojny", „Odwiedziny prezydenta").

Kiedy 14 listopada 1956 r. przyjęty został przez Edwarda Ochaba (nawiasem mówiąc, swego przedwojennego znajomego: „U mnie w domu Ochab urządzał zebrania partii, o czym nie wiedziałem – zapisał w dzienniku dzień wcześniej. – Gdy zostałem zaaresztowany, u mnie była rewizja i dwa dni spędziłem w urzędzie śledczym na Daniłowiczowskiej". Niewątpliwie był wówczas Zawieyski bliski komunizmowi), przedstawił mu listę kandydatów do mandatów poselskich ze środowiska katolickiego. Widząc brak nazwiska Zawieyskiego, Ochab spytał: – A wy?

„Ja – odparłem – jestem przede wszystkim pisarzem. To główne zadanie mojego życia".

Jeśli tak, to trzeba stwierdzić, że utwory Zawieyskiego nie wytrzymały próby czasu. Został jednak „Dziennik", który czyta się dziś o tyle bardziej krytycznie, że łatwo go skonfrontować z innymi memuarami, które wcześniej ujrzały światło dzienne. Dopiero razem układa się z nich portret człowieka, który usiłował w PRL żyć tak, jak chciał, do tego w pozycji wyprostowanej. Choć czasem i jemu zdarzało się o tym zapomnieć.

Ludzie listy piszą...

25 października 1950 roku do warszawskiego Domu Literatury wezwani zostali pisarze dobrani według klucza. Na sali nie było prawie partyjnych, za to zdumiona popatrywała na siebie silna grupa tzw. pisarzy katolickich. Roiło się też od „poputczików". Posiedzenie zagaił Jerzy Putrament, a jego mowę zrelacjonowała w „Dziennikach" Maria Dąbrowska:

„Zebraliśmy się tu w sprawie niezwykle ważnej, mianowicie w sprawie zagrożenia pokoju świata. Wszyscy możemy sobie powiedzieć, że my, pisarze, nie zrobiliśmy wszystkiego, co leży w naszej mocy, dla walki o pokój (sic!). Zdajemy sobie sprawę, że w tej chwili, kiedy Ameryka, korzystając ze swej przewagi technicznej, złamała, a raczej (poprawia się) łamie opór walczącej o swe wyzwolenie Korei, a jednocześnie za pomocą swej skutecznej propagandy wzmaga nastroje wojenne, niebezpieczeństwo wojny znacznie się przybliżyło. Widzimy nadto fakt remilitaryzacji Niemiec Zachodnich, który oznacza dla nas nie co innego, tylko utratę Ziem Odzyskanych. W tej sytuacji zwracamy się do pisarzy, aby wykorzystali swoje stosunki z zagranicą i napisali do swoich znajomych i przyjaciół na Zachodzie listy, w których wyrażają swoje pragnienie pokoju i swój stosunek do mogącej nastąpić i niosącej zagładę cywilizacji – nowej wojny. Każdy z was, koledzy, ma znajomych albo przyjaciół za granicą. Niech więc każdy napisze do nich listy wedle tego, co mu dyktuje sumienie patriotyczne i przekonanie o zbrodniczości gotującej się wojny".

„Zebrani – komentowała Dąbrowska – tak byli zaskoczeni tą nieoczekiwaną, humorystyczną, jeśli nie obłąkaną propozycją, że mimo kilkakrotnych wezwań do dyskusji nad celowością tego projektu długo trwało milczenie. I na tym chyba powinno było się skończyć, ale pomału zaczęły odzywać się głosy równie dziwne i nieoczekiwane, jak sama propozycja. Ktoś zapytał, czy te listy mają być pisane do wrogów, czy do wahających się, czy do przyjaciół. Putrament na to, że oczywiście nade wszystko do wrogów (zdradzając domniemanie, że wszyscy zagraniczni przyjaciele i znajomi osobiści pisarzy to wrogowie polityczni). Zawieyski wygłosił entuzjastyczną pochwałę projektu dającego sposobność do wypowiedzenia się wobec Zachodu „własnymi słowami (...) bez używania terminów, które prasa uczyniła wszystkim wstrętnymi, w rodzaju mówienia o katach, zbrodniarzach imperializmu, podżegaczach wojennych etc.". (...) Putrament zaznaczył jeszcze, że sprawa tych listów jest pilna, powinny być wysłane w ciągu tygodnia. Oczywiście, idzie o to, żeby dotarły do celów przed „kongresem pokoju" w Sheffield. Na tym skończyło się najdziwniejsze w świecie wezwanie do zażegnania wojny atomowej za pomocą listów".

Skończyło się, ale nie dla wszystkich. Jeśli wierzyć Stefanowi Kisielewskiemu, to pomysłodawcą całej hecy był sam Jakub Berman, który podobierał pisarzom adresatów ich listów protestujących przeciw wojnie. Z pewnością nie zrobił tego osobiście, niemniej Jerzemu Zawieyskiemu przypadł sam Graham Greene. Ponoć wyborowi temu towarzyszyła groźba, że jeśli Zawieyski odmówi, to odbije się to fatalnie i na nim, i na „Tygodniku Powszechnym". Z „Dzienników" Marii Dąbrowskiej wynika z kolei, że katolicki pisarz sam garnął się do takiego doskonalenia sztuki epistolarnej.

W każdym razie Kisielewski przyjechał jakoś do Krakowa, i – jak zrelacjonował w „Alfabecie Kisiela" – „mówią mi, że Zawieyski napisał, że to na pierwszej stronie idzie, już cenzura puściła... Ja to czytam... No, to było okropne! Bo on się napił wódki, wpadł w histerię i napisał szczerze, rzeczywiście, ze szwungiem, ale bzdury niebywałe. Więc ja mówię do Turowicza: „Słuchaj, jeżeli to się ukaże, to ja przestaję pisać w Tygodniku". On mówi: „Ale nie wygłupiaj się, przecież to już przeszło przez cenzurę, już wiedzą". Ja mówię: „Daję słowo honoru – jeżeli to się ukaże, koniec". No i wtedy Gołubiew się wtrącił: „Słuchajcie, jeśli Stefan daje słowo honoru, to musimy to poważnie traktować, musimy się naradzić". I zdjęli to w końcu na całe szczęście, bo byłoby po Tygodniku i po Zawieju...".

Hasło „Jerzy Zawieyski" w „Abecadle Kisiela" Stefana Kisielewskiego składa się z 17 zdań: „nasz wielki przyjaciel, twórca 'Znaku', przed wojną człowiek częściowo lewicowy, związany z ludowcami, ateista, dramatopisarz. W czasie wojny miał nagle takie nawrócenie jak grom. Ksiądz Zieja go przyjął do Kościoła, no i po wojnie stał się działaczem katolickim, wybitny, z autorytetem, ponieważ miał przyjaciół z lewicy itd. W okresie stalinowskim przeżył ciężką biedę, jak go przestali grać i powyrzucali zewsząd. No, ale kiedy przyszedł Październik, partia go sobie obmyśliła na członka Rady Państwa i razem pracowaliśmy. Często miałem z nim zabawne starcia taktyczne. On bardzo nie lubił, jak głosowało się przeciw przy jakichś sprawach nieważnych, bo uważał, że my jesteśmy tylko do spraw katolickich, do tych ogólnych. Więc kiedyś była ustawa o rybołówstwie morskim. Stomma przegląda porządek dzienny, mówi: »No, ustawa o rybołówstwie, chyba nikt nie będzie przeciw«. Ja mówię: »Ja będę głosował przeciw«. Zawieyski na to: »Dlaczego?«. Odpowiadam: »Dlatego, że przeczytałem tę ustawę«. Wygłosił piękną mowę w 1968 roku, między innymi w mojej obronie w sejmie, w obronie studentów, i podał się do dymisji z Rady Państwa. Przeżył to ciężko, nie wiem dlaczego. Ja mu tłumaczyłem: »Masz wspaniałe zejście ze sceny, z ciosem«. Ale nie, przejmował się i umarł tragicznie na zator mózgu. Wyskoczył oknem czy spadł z okna i zmarł w szpitalu – to niewyjaśnione".

Bezsilny Rejtan PRL

Na więcej pozwolił sobie Kisiel w „Dziennikach". Jeszcze za życia „Zawieja", 23 kwietnia 1968 r. pisał, bardziej jadem niż atramentem: „...jest sparaliżowany, nie mówi, leży w klinice. Szkoda go, nie wiem, czy się przejął brakiem nominacji na posła? Tak nisko go nie cenię: jest troszkę próżny i specyficzny kabotyn, ale przecież nie do tego stopnia, a sytuację miał w gruncie rzeczy doskonałą: wycofanie się w glorii Rejtana z tego całego śmierdzącego interesu. [...] A w gruncie rzeczy nie było w nim starości – zawsze uważałem, że homoseksualizm konserwuje duchowo, daje jakiś niezmiernie młodzieńczy fason...".

O tym „desperackim, bezsilnym Rejtanie PRL" znacznie ciekawiej i sprawiedliwiej pisał Jarosław Iwaszkiewicz, który jeszcze w 1978 r. w Rzymie będzie się zastanawiał: „Biedny Jerzy Zawieyski – ciągle o nim myślałem, patrząc na Rzym. On chyba zasługiwał na wejście do ziemi obiecanej. A może właśnie nie? Niezbadane są drogi Opatrzności".

A 18 listopada 1964 r. właśnie w Rzymie panowie odbyli ze sobą „dużą, bardzo interesującą rozmowę", po której Iwaszkiewicz zapisał, co następuje: „Dwudziestego ósmego ma być na audiencji u papieża. Wczoraj miał dwugodzinną rozmowę z kardynałem z kurii. (...)?Bardzo tym wszystkim przejęty i wzruszony, a jednocześnie robi tzw. minki, że taki ważny. Wszystko to bardzo rozumiem – i jakoś go tu na tle Rzymu i w świetle jego misji bardzo polubiłem. Zdaje się jest szczerze serdeczny dla mnie. Choć tam z ludzką szczerością rozmaicie bywa. Poszedł teraz do hotelu pisać swój dziennik. Będzie pewnie ciekawy.

Powiedział mi, że kiedy go tow. Wiesław błogosławił na wyjazd do Rzymu, to powiedział: »Tylko nic bez kardynała«. A przyjechał tu nazajutrz po upadku Chruszczowa. Pierwsze słowa Wyszyńskiego były: »Jaka jest sytuacja Gomułki? Może mu można co pomóc«. Jednym słowem – mały światek Don Camilla".

Niestety, na co dzień ani z księdza kardynała Wyszyńskiego nie był dobry, choć w potrzebie mający ciężką rękę Don Camillo, ani z Władysława Gomułki zapalczywy, choć poczciwy wójt Peppone. Tyle że Zawieyski spoglądał na tych swoich idoli, a zwłaszcza na Gomułkę przez jakieś specjalne okulary, bo czyż inaczej po pierwszym spotkaniu z I sekretarzem KC PZPR mógłby napisać: „Ma cichy, miły głos – i czarujący uśmiech". Inna sprawa, że ten wczesny Gomułka w niewielkim stopniu przypominał późniejszego „Gnoma", czym zwiódł nie tylko dobrodusznego Zawieyskiego, ale cały naród śpiewający mu „Sto lat".

22 lipca 1957 r., po kolacji u księdza prymasa, Zawieyski jedzie do Urzędu Rady Ministrów na przyjęcie mające podwójny powód, bo – naturalnie – święto państwowe, ale i przyjazd do Polski prezydenta komunistycznego Wietnamu Północnego Ho Chi Minha. Co zapisał w swoich „Dziennikach", było nie było, członek Rady Państwa? Cytuję: „Gomułka odchodził wcześniej i na pożegnanie ucałowaliśmy się. Byłem bardzo wzruszony – kobiety całowały mnie w policzki, aby uszczknąć śladów pocałunków Gomułki".

1 października 1958 r. rozmowa Zawieyskiego z Gomułką (w cztery oczy) ma już zupełnie inny charakter: „Gomułka przywitał mnie najpierw na ponuro, dopiero po chwili przybrał wyraz sympatyczniejszy. [...] Mówił stylem lapidarnym, sugestywnie, emocjonalnie, bardzo często podnosząc głos i uderzając pięścią w stół. Było to dla mnie najbardziej przykre, wręcz nie do zniesienia. Nie mogłem przecież także się unosić, także krzyczeć, bo choć na to mnie stać, chciałem utrzymać kontrast, chciałem, by sam zrozumiał, że krzyczeć nie ma powodu". W trakcie rozmowy Zawieyski powiedział m.in., że „Ksiądz Prymas jest nie tylko wielkim kapłanem, ale wielkim Polakiem, jak pan". „Czcze słowa, panie Zawieyski – wybuchnął Gomułka. – Prymas swoimi kazaniami lub wypowiedziami do studentów albo do księży szkaluje władzę ludową, pomiata nią i ma dla niej pogardę". „Kościół musi także przeżyć swój Październik – zauważył Gomułka. – Jak to zrobić? Tego nie wiem. Ja wiem, jak się robi Październik w partii. Panowie powinni wiedzieć, jak się robi w Hierarchii.

– My tego Października robić nie będziemy. Właśnie ksiądz Prymas zrobił już Październik w Kościele po swoim powrocie z więzienia.

– To nie było więzienie. Prymas nie wie, co to jest więzienie, choć za nim wzdycha. Ja siedziałem w swoim życiu dziesięć lat, więc wiem. Ja nie chcę wrócić do więzienia i nikomu go nie życzę.

– To ostateczna rzecz i należy unikać sadzania ludzi do więzienia.

– Będziemy sadzać tych, co podcinają państwo, co je znieważają i czynią mu szkodę". „Pokój tonął w ciemnościach dymu. Obaj paliliśmy papieros za papierosem. Ja sam byłem u kresu wyczerpania".

Nie minęło od tej rozmowy dwóch tygodni, a prymas Wyszyński, jadąc do Rzymu na konklawe, zaproponował miejsca w swojej salonce dwóm posłom „Znaku": Jerzemu Zawieyskiemu i Stanisławowi Stommie. Zawieyskiego bardzo ucieszyła ta propozycja i wiele sobie po tej wspólnej podróży obiecywał. Ale już następnego dnia sprowadzony został na ziemię, gdy spotkany na przyjęciu w Radzie Ministrów Gomułka oznajmił mu, że Stomma jechać może, i owszem. Ale on – jako członek Rady Państwa – nie: „tak uradziliśmy przed chwilą". Oczywiście, towarzysz Wiesław uradził to ze sobą samym.

Wreszcie 12 maja 1959 r. wzajemne relacje obu panów sięgnęły – jak to określił sam Zawieyski – dna. Posiedzenie Rady Państwa zostało tego dnia opóźnione o trzy kwadranse, bo tyle trwała rozmowa Zawieyskiego z Gomułką, a ściśle mówiąc, tyle trwały połajanki ze strony I sekretarza KC PZPR. Usłyszał między innymi: „Wy tak: i Panu Bogu świeczkę, i diabłu ogarek. Wy przed Wyszyńskim trzymacie grubą gromnicę, a diabłu, czyli nam, dajecie to, co kapnie. Nie myślcie, że jesteśmy w ciemię bici, że nic nie rozumiemy. Wasza gra jest szulerska i oszukańcza!" „Byłem zdruzgotany – pisał Jerzy Zawieyski – nienawiścią, goryczą, ironią i obelgami. Do żywego zabolały mnie słowa o szulerstwie i oszukaństwie. Poczułem się zbity i upokorzony". W trakcie posiedzenia zdenerwowany poseł wyszedł z sali, co zostało zauważone: „Włóczyli się za mną oficerowie, więc udałem, że szukam łazienki, i tam zniknąłem. Przyznaję, że płakałem z wściekłości, żalu i upokorzenia".

W czasie przerwy na kawę Gomułka przysiadł się do jego stolika, który dzielił z posłami ZSL, i zaczął zagadywać: – Cóż to, pan Zawieyski, przepraszam, kolega Zawieyski tak blady i tak źle wygląda?

– To dlatego, że nie ma kontaktu ze wsią – powiedział Banach".

W roli ojca ojczyzny

Maria Dąbrowska 12 marca 1963 r. spisała w swoich „Dziennikach" anegdotę, która znakomicie ukazuje postać Zawieyskiego w kontekście tego, co wówczas robił i miejsca, jakie zajmował w polityce. Opowiedział on o swoim trzydniowym powrocie z Paryża, „z dwukrotnym defektem silników, z niemożnością wystartowania w Zurychu, z zawracaniem od Bratysławy do Wiednia, a wszystko w gronie 70 pasażerów Polaków i w czasie, gdy właśnie w Warszawie nastąpiła ta wielka katastrofa świeżo zakupionego w Anglii samolotu – o czym dowiedzieli się w Wiedniu. A wreszcie lądowanie w Warszawie, wyczekiwanie rodzin i gremialny płacz radości na lotnisku. On sam, jak powiada, rozpłakał się, wysiadłszy na Okęciu. Brzmiało to jak scenariusz filmu, a dziwnym przypadkiem jechał z reżyserem filmowym Kawalerowiczem i jakimś jeszcze antreprenerem filmowym Hagerem, który zresztą, jak to jest świetną cechą żydowską, walnie przyczynił się do umożliwienia wystraszonym pasażerom dalszej podróży, powołując się wszędzie na Zawieyskiego jako członka Rady Państwa, a jego prosząc, żeby wszędzie mówił, że musi lecieć z nim i z Kawalerowiczem. A owych 70 też patrzyło na Zawieyskiego jak na deskę ratunku i szli za nim, i tak przypadła mu rola ojca ojczyzny.

Zawieyski trochę mi przypomina Pepysa. To samo amatorstwo życia, radość ze swego losu, kariery, zadowolenie z siebie – ta sama łatwość łączenia służby publicznej w komunizmie z prywatną na boku inną koncepcją życia, z prywatnym dla siebie krytycyzmem. Nie jestem pewna, czy też nie wymyślił szyfrowanego dziennika".

Szyfrowanego – nie, ale że prowadzi dziennik, nie było dla nikogo tajemnicą. „O jego dzienniku wszyscy wiedzą – zanotował 26 stycznia 1960 r. Janusz Zabłocki. – Pisze go każdego dnia rano, zaraz po powrocie z codziennej porannej mszy, a przed rozpoczęciem innych zajęć. [...] Dziennik robi Jerzy systemem tradycyjnym, pisze swoim wiecznym piórem w grubym zeszycie, nic nie poprawiając, od razu na czysto. Ma to walor zapisów autentycznych, które mogą być cenne dla przyszłego historyka. Ale ten sposób pisania i fakt, że go nie ukrywa, sprawia, iż jego dziennik nie jest bezpieczny".

Ktoś powie – przesada, bo też jest prawdą, że o żadnych próbach konfiskaty dziennika nie słyszeliśmy. Ale gdy po trzech latach oczekiwań i interwencji m.in. u ministra łączności Wilhelma Billiga 2 lutego 1956 r. założono mu telefon (zadziałał sześć dni później; Zawieyski odnotował swój stan ducha: „Cieszę się, jak Murzyn, który dostał szkiełko"), nie minęło wiele ponad pół roku, a – tym razem bez pisania podań – dodatkowo założono mu podsłuch. W uzasadnieniu decyzji pisano m.in. o tym, że „Zawieyski J., tak w swojej twórczości literackiej, jak i poglądach, stoi na pozycji reakcyjnej części kleru". Podsłuch ten funkcjonował od 13 października do 7 listopada 1956 r. W styczniu 1957 r. został wybrany do sejmu jako jeden z pięciu posłów wspieranych przez „Tygodnik Powszechny" (przyszłe Koło Poselskie „Znak"), a następnie powołany do Rady Państwa, czyli, w tamtym systemie, kolegialnej głowy państwa. W popaździernikowej atmosferze władza nie podsłuchiwała jeszcze samej siebie i „telefoniści" dali Zawieyskiemu spokój.

Legion wystraszonych

"Dzienniki" ukazują się, niestety, nie w całości. Jest to wybór, który w sumie obejmie połowę z liczącego 3 tysiące stron materiału. „Wyboru – czytamy – dokonał zespół redakcyjny wspólnie z rodziną Jerzego Zawieyskiego. Podstawową zasadą było przy tym nienaruszanie myśli Autora. Nie zostały pominięte żadne zapisy związane z życiem społecznym czy politycznym". Czyli z czego zrezygnowano? „... z wątków pobocznych, kwestii doraźnych, niepodnoszonych przez Autora w dalszym biegu zdarzeń, a nade wszystko – z zapisków mniejszej wagi, jakie nie spotkałyby się z zainteresowaniem współczesnego czytelnika".

Może tak, może nie? Pozostaje przecież sfera obyczajowa, w życiu Jerzego Zawieyskiego o ogromnym znaczeniu. Tym bardziej godna podkreślenia wydaje się decyzja córek Jarosława Iwaszkiewicza, które – niezależnie od swoich ocen przedstawianych przez ojca wydarzeń – skierowały do druku całość jego dziennika, uznając, że skoro nie ma już w naszym kraju cenzury państwowej, to i rodzinna nie powinna mieć miejsca. Ale że „Dzienniki" Jerzego Zawieyskiego w ogóle docierają dziś do czytelnika, winniśmy podziękowanie Ośrodkowi KARTA. Zdecydował się on na publikację, choć imię tych, którzy wcześniej wystraszyli się objętości diariusza i kosztów związanych z jego drukiem, brzmi legion.

Styczeń 2012

110 lat temu, 2 października 1902 roku, urodził się Jerzy Zawieyski (zm. w 1969 roku).

Tekst z archiwum tygodnika "Plus Minus"

Pozostało 99% artykułu
Kraj
Kolejne ludzkie szczątki na terenie jednostki wojskowej w Rembertowie
Kraj
Załamanie pogody w weekend. Miejscami burze i grad
sądownictwo
Sąd Najwyższy ratuje Ewę Wrzosek. Prokurator może bezkarnie wynosić informacje ze śledztwa
Kraj
Znaleziono szczątki kilkudziesięciu osób. To ofiary zbrodni niemieckich
Kraj
Ćwiek-Świdecka: Nauczyciele pytają MEN, po co ta cała hucpa z prekonsultacjami?
Materiał Promocyjny
20 lat Polski Wschodniej w Unii Europejskiej