Pojawia się pytanie, dlaczego wysoki urzędnik w USA nie krępował się wpisać Polaków na listę hańby? Najkrótsza odpowiedź brzmi: dlatego że Polacy nie robią wszystkiego, by ważny przedstawiciel władz kraju zachodniego dziesięć razy się zastanowił, czy może sobie na to pozwolić, nie prowadzą konsekwentnej polityki historycznej.
Są przykłady pozytywnych działań – jak wzniesienie warszawskiego Muzeum Historii Żydów Polskich Polin. Ale aby zmienić antysemicki wizerunek Polski, który się ukształtował na Zachodzie, zanim się na nim znaleźliśmy, potrzeba wiele więcej. Widać to po walce z „polskimi obozami". Nie wystarczyło nawet skłonienie części amerykańskich gazet do wpisania „polskich obozów" do księgi zakazanych określeń. Bo mimo to o „polskich obozach" mówił później sam Barack Obama i to w czasie laudacji na cześć Jana Karskiego.
Polski rząd nie skorzystał z okazji, by omówić sprawę „polskich obozów" z wielką delegacją Knesetu, która przyjechała do Polski. Przewodniczący Światowego Kongresu Żydów Ronald Lauder powiedział, że jest gotów zostać sojusznikiem w walce z „polskimi obozami", ale czy polscy politycy zrobili z tego użytek? Nic mi o tym nie wiadomo.
Trzeba brać przykład z małego narodu ormiańskiego. Słaba Armenia wspierana przez wpływową diasporę ormiańską potrafi wymusić na różnych krajach rezolucje potępiające ludobójstwo sprzed stu lat, mimo że naraża to je na pogorszenie stosunków z Turcją. Nie porównuję ofiar ormiańskich do polskich, pokazuję tylko, że wielki wysiłek narodu, wspólny niezależnie od opcji politycznej i miejsca zamieszkania, daje efekty.
Optymizmem napawa reakcja amerykańskiego ambasadora w Polsce, który uznał słowa szefa FBI za obraźliwe. Jest szansa wygrać bitwę o wizerunek Polski. Ale droga do zwycięstwa w wojnie jest daleka. Wymaga walki stanowczej, mniej emocjonalnej, a bardziej pragmatycznej. Ponadpartyjnej i prowadzonej różnymi metodami – od politycznych po artystyczne. I bez ustanku.