Dziś ta współpraca, za fasadą przyjaźni i wsparcia, nie układa się najlepiej. Od czasu rozpoczęcia wspólnej budowy Międzynarodowej Stacji Kosmicznej stosunki USA – Rosja (przynajmniej te na orbicie) nie przypominają już wyścigu. Jednak gdy NASA straciła możliwość wysyłania na orbitę ludzi własnymi pojazdami, Rosjanie bez skrupułów zaczęli wykorzystywać przewagę. Bilet na lot na stację kosztuje ok. 70 mln dolarów, co doprowadza NASA do białej gorączki.
Do tego dochodzą napięcia polityczne spowodowane agresywnymi działaniami Rosji. Wrogości na stacji nie ma, ale przyjaźń jest z gatunku tych szorstkich. W 2014 roku wicepremier Dmitrij Rogozin oświadczył nawet, że jeśli USA będą upierać się przy sankcjach, to amerykańscy astronauci, żeby dostać się na stację, będą potrzebowali trampoliny. – Nie mieszajmy polityki do kosmosu – apelował Charles Bolden z NASA.
Pomysł przedstawiony przed tygodniem na konferencji w San Diego poświęconej współpracy na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej sugeruje jednak nadzwyczajne zacieśnienie współpracy. I chyba nie jest przypadkiem, że przedstawiono go 47 lat po lądowaniu Apollo 11 na Księżycu.
Firmy Boeing i Lockheed Martin we współpracy z Państwowym Produkcyjno-Badawczym Centrum Kosmicznym im. M Chruniczewa (zbudowało kiedyś stację Mir) oraz RKK Energia (buduje Sojuzy i Progressy) chciałyby stworzyć nowe stacje orbitalne, a może nawet wylądować na Srebrnym Globie. To o tyle zaskakujące, że NASA wyraźnie wyznaczyły sobie cel: Mars. I nie zamierza latać na Księżyc. Rosji zaś na to nie stać.
Współpraca miałaby nabrać tempa w połowie lat 20. tego wieku – gdy planowo ma zostać opuszczona Międzynarodowa Stacja Kosmiczna. Obecne porozumienia mówią o utrzymaniu stacji do 2024 roku. To, co się stanie później jest przedmiotem zainteresowania prywatnych korporacji.