Różne kontrowersje wywoływały wypowiedzi papieża Franciszka, ale w sprawach politycznych nic nie może się równać z jego oceną wielkiej imperialnej wojny, którą Rosja wytoczyła Ukrainie. Była w jego słowach troska o ofiary, był sprzeciw wobec zabijania, a nawet wzmianki o okrucieństwie rosyjskich żołnierzy i najemników „wykorzystywanych przez Rosjan”.
Wybijały się jednak tezy, które od dawna głosił Viktor Orbán, a ostatnio też Donald Trump. Rok po rosyjskiej inwazji najbliższym mu krajem w Unii Europejskiej okazały się Węgry, które wcześniej omijał, bo były dla niego symbolem nieznośnej polityki antyimigranckiej. Snuł tam opowieść o Budapeszcie jako moście między narodami i religiami. I podkreślił, że nie da się wskazać jednego odpowiedzialnego za tę wielką wojnę na Wschodzie, choć większość krajów zachodnich, w tym katolickich, izolowała agresora – Rosję, a Parlament Europejski uznał ją za państwo stosujące terroryzm.