W marcu i kwietniu przegrywaliśmy z epidemią – więc trzeba było zamknąć lasy i cmentarze, ale już na początku lipca – według słów premiera – wygrywaliśmy, więc można było tłumnie iść na wybory. Wprawdzie zakażeń było wciąż dużo, ale ówczesny minister zdrowia Łukasz Szumowski przekonywał nas, że gdyby nie te kopalnie, to w zasadzie sytuacja byłaby opanowana.
Potem minister Szumowski odszedł, przyszedł minister Adam Niedzielski – i przestaliśmy testować chorych bezobjawowych. Mimo to liczba zakażeń rosła, wprawdzie powoli, ale regularnie. Nic to – uczniowie wrócili do szkół, które były zamknięte, gdy zakażeń było wykrywanych dużo mniej – i to przy prowadzeniu badań przesiewowych we wspomnianych kopalniach. Wprowadziliśmy za to strefy żółte i czerwone, by różnicować walkę z epidemią w zależności od sytuacji lokalnej.
Uczniowie chodzili do szkół, liczba zakażeń rosła – więc porzuciliśmy regionalizację walki z epidemią – najpierw cała Polska stała się strefą żółtą, potem czerwoną, znów założyliśmy maski. Rząd mówił, że jest źle – no ale nie tak źle, by 1 listopada zamknąć cmentarze. Po czym zamknął je tuż przed 1 listopada.
Aż w końcu rząd uruchomił tzw. bezpiecznik. Znów było tak jak wiosną – tylko mogliśmy chodzić do fryzjera, a rząd nie używał słowa lockdown. Jednocześnie rząd przedstawił wszystkim czytelne wskaźniki – jeśli zakażeń jest więcej niż 50 na 100 tysięcy mieszkańców w ciągu 7 dni – zaciskamy zęby i nie chodzimy do galerii. Jeśli wskaźnik ten wzrośnie powyżej 70 – czeka nas lockdown (nazwany tym razem narodową kwarantanną). Ale jeśli spadnie – będziemy łagodzić obostrzenia, poniżej 25 miały wrócić żółte i czerwone strefy.
Zaczęliśmy budować szpitale tymczasowe, by odciążyć regularne szpitale przytłoczone napływem nowych zakażonych. Gdy szpitale te zostały uruchomione, okazało się, że zbudowaliśmy je na wszelki wypadek na przyszłość, bo w zasadzie na razie nie ma tam kogo leczyć.