Niechętne Stanom Zjednoczonym europejskie media wykreowały bowiem nazwę amerykańskiej bazy na Kubie na symbol niegodziwości prezydentury Busha. Trudno dziś przesądzać, co w tej czarnej legendzie było plotką, a co faktem. Powinien to wyjaśnić Barack Obama, który może kwestię ewentualnych tortur sprawdzić i w razie potrzeby patologiczne praktyki ukrócić. Ale zamiast wpierw zbadać oskarżenia i dopiero potem decydować, prezydent chciał szybko zasłużyć na pochwały za zamknięcie "amerykańskiego gułagu".
Teraz Obama ma problem, co zrobić z tamtejszymi więźniami. Mniej groźnych Waszyngton zamierza upchąć w paru krajach europejskich. "Co najmniej sześć lub siedem" państw Unii zgłosiło już gotowość przyjęcia więźniów amerykańskiej bazy-więzienia. Ale co zrobić z tymi naprawdę niebezpiecznymi, reprezentującymi najbardziej złowrogie odmiany islamskiego fanatyzmu?
Większości z nich nie da się wytoczyć procesu, bo zostali wzięci do niewoli jak jeńcy - a na polu walki nikt nie zbierał dowodów ich winy. Nie można też ich zwolnić, bo nawet najbardziej "postępowi" członkowie administracji Obamy zdają sobie sprawę, że więźniowie Guantanamo natychmiast wróciliby do terrorystycznego fachu.
Amerykańskie więzienie na Kubie było wielokrotnie odsądzane od czci i wiary, ale miało jedną zaletę: zapewniało izolację groźnych dla ładu światowego terrorystów w jednym miejscu. Przez ostatnich pięć lat ich amerykańscy nadzorcy zdobyli sporą wiedzę o zachowaniach islamistów i ich sposobie myślenia. "Tam mieliśmy wszystkie raki w jednym koszyku" - mówili obrońcy Guantanamo.
Co będzie, jeśli teraz więźniów - nawet tych mniej groźnych - rozwiezie się do różnych państw Europy? Czy brak doświadczenia w postępowaniu z członkami al Kaidy i niekiedy bardzo liberalne europejskie metody resocjalizacji nie otworzą im furtek do ucieczki? Wszak znamy już przypadki więźniów zwolnionych z amerykańskiego więzienia, którzy powrócili do al Kaidy.