[b]Skomentuj [link=http://blog.rp.pl/wildstein/2009/11/20/gdyby-po-wygrala-w-2001-roku/]na blogu[/link][/b]
- Jesteśmy za komisją, ale taką, która zbada całość sprawy – wyjaśnił premier. Wytłumaczył, że jego sprzeciw wobec powołania komisji został mylnie zinterpretowany. – Byliśmy przeciw pośpiechowi – dodał.
Trzeba sięgnąć do źródeł, gdyż propozycja łapówki, jaką podobno złożył producent redaktorowi, jest tylko wierzchołkiem góry lodowej.
Dociekliwość przewodniczącego komisji z partii rządzącej – gdyż, jak powiedział marszałek Sejmu (z tej samej partii), trzeba wygrać wybory, aby decydować o komisjach – wykazała, że podejrzane są rządy poprzednie, które problemem się nie zajęły. Czy w grę wchodziła korupcja czy tylko nieudolność, komisji nie udało się dociec, a widzowie przestali się tym interesować po serii przesłuchań podsekretarzy stanu poprzedniego rządu.
Sprawę przesłoniła zresztą afera szefa biura śledczego, który stanął przed prokuraturą za przeciek do jednej z gazet. Opublikowała ona informację o krachu śledztwa przeciwko gangsterom powiązanym z politykami partii rządzącej. Śledztwo zostało spalone na skutek informacji, którą podejrzani dostali z najwyższych kręgów partii. Szef biura, które prowadziło śledztwo, od razu został odwołany przez premiera. Okazało się jednak, że nie była to jedyna przygotowana przez niego, a wymierzona w premiera i partię, prowokacja. Śledził on również korupcję partii rządzącej w jednym z miast wojewódzkich. Uwaga mediów i opinii publicznej skupiła się na zasadniczych pytaniach: dlaczego biuro jej nie zapobiegło, czemu badało ją właśnie wtedy i dlaczego nie zajęło się korupcją w szeregach opozycji, co do istnienia której trudno mieć wątpliwości. Te pytania ostatecznie podkopały reputację biura śledczego i opozycji politycznej.