Baćka na dobre stracił ostatniego poważnego sojusznika, jakim był Kreml. Ta przyjaźń zresztą, by użyć popularnego określenia, była dość szorstka od wielu lat. Swego czasu białoruski przywódca bił pokłony Władimirowi Putinowi, licząc na to, iż ten odwdzięczy mu się stanowiskiem prezydenta Związku Białorusi i Rosji. Musiał obejść się smakiem. Wkrótce Moskwa podniosła ceny gazu i zamierzała przejąć białoruski system rurociągów. Na tym tle doszło do trzech poważnych konfliktów energetycznych: w latach 2004 i 2007 oraz na początku tego roku.
Dziś Dmitrij Miedwiediew jest wściekły na Łukaszenkę, bo ten, mimo solennych obietnic, nie chce uznać niepodległości Abchazji i Osetii Południowej. Rosyjska telewizja pokazuje trzyodcinkowy film o wszystkich bezeceństwach Łukaszenki, a białoruska odpowiada wywiadem z Micheilem Saakaszwilim, który atakuje Putina.
Zarówno opozycja w Mińsku, która wczoraj zorganizowała kolejny protest przeciwko dyktatorowi, jak i władze w Moskwie zaczęły mówić tym samym językiem. Czy jednak mają podobne cele? Andriej Sannikau, Aleksander Milinkiewicz czy Jarosław Romańczuk chcieliby normalnej, demokratycznej Białorusi, z wolnym rynkiem i wolnymi mediami. Miedwiediew i Putin chcą Białorusi wciąż zależnej – przede wszystkim ekonomicznie – od Moskwy. Wiedzą, że Łukaszenko ma poważne kłopoty budżetowe, a przez to stał się łatwiejszy do "odstrzelenia".
Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju, wspierający dotąd białoruską gospodarkę kredytami, w tym roku odrzucił wszystkie projekty, które napłynęły z Mińska. By ratować finanse państwa, Łukaszenko podpisał ustawę, która pozwoli na prywatyzację najważniejszych zakładów na Białorusi. Rosjanie zapewne woleliby, aby prywatyzował je ktoś bardziej przyjazny Kremlowi niż nieobliczalny Baćka.