Bronisław Komorowski rozmawiał w ciągu 72 godzin z prezydentami Rosji, Niemiec i Stanów Zjednoczonych, co samo w sobie jest wyczynem bez precedensu. Donald Tusk zaś najpierw odwiedził Angelę Merkel, a później premiera Turcji.
Żadne z tych spotkań nie przyniosło przełomu. Wizyta Dmitrija Miedwiediewa miała być kontynuacją ocieplenia w stosunkach Warszawy z Moskwą, choć od uporczywego powtarzania słowa "reset" cieplej nam nie będzie. Gdy w oficjalnych dokumentach władz rosyjskich czytamy o "wydarzeniach" w Katyniu, gdy widzimy, jak prowadzone jest śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej – robi się raczej mroźno.
Z kolei Donaldowi Tuskowi po raz kolejny nie udało się przekonać strony niemieckiej, by poważnie potraktowała nasze wątpliwości co do przebiegu gazociągu północnego. Mimo deklarowanej przyjaźni i szerokich uśmiechów, polski premier wciąż odbija się w Berlinie od ściany – i to w sprawie absolutnie kluczowej dla naszego bezpieczeństwa ekonomicznego.
Dla niepoprawnych megalomanów i zwolenników Platformy Obywatelskiej to stężenie spotkań na szczycie dowodzi zapewne coraz większej roli Polski na arenie międzynarodowej. Widać wyraźnie, że Komorowski i Tusk obrali zupełnie inną drogę niż Lech Kaczyński – poprzedni prezydent wolał koalicje małych i średnich państw, które łączyły podobne interesy i zagrożenia. Obecne władze wolą pompatyczne, dwustronne szczyty z wielkimi graczami. Na razie jednak nie widać pozytywnych efektów tej zmiany.