I znowu wybory prezydenckie na Białorusi stały się problemem dla Zachodu. Bicie kontrkandydatów Łukaszenki przez milicję, pałowanie demonstrantów, zatrzymywanie opozycjonistów – to nie jest to, co pomaga podjąć decyzję o otwarciu się na łukaszenkowską Białoruś. Wygląda to jak powrót do ponurych czasów, gdy Aleksander Łukaszenko był zwany ostatnim dyktatorem Europy.
Na dodatek na ulicach Mińska podważane są rezultaty niedzielnych wyborów – opozycja podaje wynik Łukaszenki dwa razy niższy niż ten, który wypadł z zamówionych przez władze sondaży exit polls. Jak więc zareagować na oficjalne rezultaty? Czy przywrócić sankcje wobec białoruskich władz, znów zakazać dygnitarzom poruszania się po świecie zachodnim, odciąć Łukaszenkę od alpejskich stoków i wyjazdów do Berlusconiego? Łatwiej powiedzieć, jak zareagować na pobicie kandydata Uładzimira Nieklajeua – ostrą krytyką i oburzeniem.
Nie należy jednak podejmować radykalnych decyzji pod wpływem emocji. Nie namawiam do udawania, że nic się nie stało. Bo się stało i to trzeba wyraźnie powiedzieć. Trzeba żądać wyjaśnień w sprawie liczenia głosów i w sprawie ataków milicji na opozycjonistów.
Zachód nie może się jednak miotać między sankcjami a obietnicami, jednego dnia grozić kijem, drugiego dawać marchewkę. Czyż ci, co podsuwali pęczek marchewek przed wyborami, naprawdę zakładali, że mogą one spełnić demokratyczne standardy? Że choćby z dnia na dzień zmieni się mentalność członków komisji wyborczych?
Białoruś, delikatnie mówiąc, nie jest jedynym krajem na wschód od UE, w którym wyniki wyborów budzą wątpliwości. A z innymi przywódcami tamtego regionu Zachód rozmawia i prowadzi interesy. Jest na Wschodzie kraj, gdzie milicja atakuje 82-letnią opozycjonistkę, i w żadnym stopniu nie pogarsza to stosunków z Unią.