Podobno znamy się na Wschodzie jak mało kto, nad Wisłą roi się wręcz od wybitnych specjalistów znających jak własną kieszeń Rosję, a także Ukrainę czy Białoruś. Szczególnie ten pierwszy kraj nie ma dla nas tajemnic: jesteśmy niedoścignionymi ekspertami w dziedzinie rosyjskiej kultury, literatury i polityki. Do tego stopnia, że rzecznikowi gabinetu Donalda Tuska zdarza się przemawiać w języku Puszkina na konferencjach prasowych.
Ale jakoś dziwnym trafem rząd RP nie może znaleźć kilku sprawnych tłumaczy, którzy daliby radę przełożyć na rosyjski raport MSWiA na temat katastrofy smoleńskiej.
Według doniesień medialnych problem stanowi np. przetłumaczenie skrótu ILS (z ang. Instrument Landing System). No to ja może pomogę. Po rosyjsku brzmi to mniej więcej tak: kurso-glissadnaja sistiema. Zaznaczam: moja znajomość tego języka jest nietęga, na lotnictwie znam się średnio (wiem tylko, do czego służy karta pokładowa, czyli posadocznyj tałon), lecz tym bardziej jestem zdziwiony, że w tym kraju pełnym wybitnych kremlologów nikt nie wie, jak jest po rosyjsku ILS.
Od wypadku w Smoleńsku minęło 15 miesięcy. Nie tylko nie ma oficjalnego raportu, ale rząd nie zadbał także o to, aby przez ten okres jeden, dwóch, może pięciu analityków dogłębnie zaznajomiło się z rosyjską terminologią dotyczącą lotnictwa. Nie tylko po to, żeby przetłumaczyć ów raport widmo, ale żeby np. na bieżąco śledzić wszystkie rosyjskojęzyczne publikacje na temat katastrofy. Do tej pory byłem przekonany, że tak właśnie się dzieje, ale kiedy się dowiedziałem, że są "kłopoty z ILS-em", zacząłem w to powątpiewać.
Chciałbym wierzyć, że minister Jerzy Miller dokłada wszelkich starań, aby raport był całościowy i rzetelny. A i tak prawdopodobnie nikt nie będzie z niego do końca zadowolony. Jeśli jednak nasz rząd chce uchodzić za kompetentny i chce nadal przekonywać nas, że jesteśmy "coraz ważniejszym graczem" na arenie międzynarodowej, powinien wiedzieć, jak jest po rosyjsku ILS. Wystarczy spytać Pawła Grasia.