Z jednej strony Kaczyńskiego rozliczają media, które łączą zachowawczość w obronie establishmentu z cielęcym zachwytem nad antykapitalistycznymi ruchawkami. Z drugiej zaś, sama ta partia, stając się tematem, ba, uczestnikiem takich rozważań, kręci na siebie bat. Centrowym (precyzyjniej – umiarkowanym) lub skrajnym jest się lub nie. Ale nie dekretuje się tego. To śmieszne.
Gdy spojrzeć na program, PiS wydaje się partią niezbyt skrajną. Można uznawać niektóre fragmenty tego programu za puste, niewykonalne, ale realnego radykalizmu w nim niewiele. Ci, którzy za skrajny uważają pomysł twardej walki z korupcją czy obronę narodowego interesu, wystawiają świadectwo sobie. Rzeczywiście na przesuwającej się coraz szybciej mapie polityki europejskiej upór, aby trwać przy tradycyjnej wizji moralności czy rodziny, robi dziś z polityka ekstremistę. Ale to świat zaczął szaleć, nie PiS.
Kłopot był zawsze z retoryką. Z przekonaniem Kaczyńskiego, że trzeba się dzielić z publicznością każdym publicystycznym odkryciem. I z pokusą, aby po wyborach dopieszczać rzeczywistych radykałów uznających w nim jedyną ostoję polskości, a potem, na ogół dopiero w kolejnej kampanii, dbać o resztę. To czyni z prezesa strażnika zwartego elektoratu i człowieka, który nie jest w stanie sięgnąć po arytmetyczną większość. Kaczyński staje się więźniem własnego wizerunku, resztę dodają niecierpiące go środowiska.
Można się zastanawiać, czy spokojniejsza prawica przetrwałaby łatwiej. Może tak, bo lepiej docierałaby do różnych grup, o których prezes przypomina sobie przy okazji wyborów. A może nie, bo jej opór wobec liberalno-lewicowego mainstreamu byłby słabszy.
Dzisiejszy Kaczyński usiłuje się po kolejnej porażce zachowywać spokojnie. Co więcej, wyjąwszy kilka wpadek, racjonalna była też jego kampania.