Tego ugryzienia doświadczył Zbigniew Ziobro, który postanowił wykorzystać klęskę wyborczą swojej partii do mocnej zmiany kursu. Atak przygotował starannie – w serii wywiadów on i jego zwolennicy precyzyjnie wypunktowali przyczyny porażki. Mimo to w czasie decydującego starcia – na środowym posiedzeniu Klubu Parlamentarnego PiS – rozbili się o ścianę.
Prezes PiS mógłby powiedzieć, że sprawa Ziobry jest już załatwiona. Ale nie może, choć wygrał. Ziobro przegrał ze status quo, z klubową większością, która może narzekać na Kaczyńskiego, ale woli nie ryzykować. Która nie chce eksperymentu zaproponowanego przez popularnego eurodeputowanego, uważanego także w PiS za polityka niedojrzałego.
Na pierwszy rzut oka wyglądało to na sromotną porażkę Ziobry i jego zwolenników. Po czymś takim powinni w pokorze lizać rany. Jednak tego nie robią. Już następnego dnia zwolennicy Ziobry przeprowadzili w mediach swoisty coming out: tak, jestem ziobrystą.
Kaczyńskiemu trudno będzie ich wyrzucić, bo jest prawdopodobne, że nawet w oczach własnych wyborców wyczerpał już pulę partyjnych czystek. Ziobro to nie PJN. Jego nie można oskarżyć o konszachty z PO i establishmentem. Ale po pozostawieniu w partii można go zamrażać i rozmrażać, aż do całkowitego rozkładu jego grupy. Dla byłego ministra sprawiedliwości ten wariant jest bardziej niebezpieczny niż męczeńskie usunięcie z PiS. On to wie, stąd głośne deklaracje jego zwolenników.
Nie jest to jednak prosty spór despoty z bojownikiem o wolność. Racje są bardziej podzielone, bo grupa Ziobry nie ma aż tak czystych intencji. Ale broniąc partyjnego status quo, Jarosław Kaczyński prowadzi PiS do uwiądu. Nawet ci, którzy w środę poparli rozwiązania przedstawione przez prezesa, coraz słabiej wierzą, że Kaczyński jeszcze kiedyś wygra wybory. I to jest główny problem PiS.