Jedni uruchamiają babcie, inni sąsiadów, jeszcze inni biorą wolne. Są też ryzykanci - liczą, że dzieci jakoś same przeżyją bez opieki.
Zbliżająca się ekstremalnie długa, blisko 3-tygodniowa przerwa świąteczna, postawiła rodziców w trudnym położeniu. Szkoły jak zwykle zamkną się na głucho, nauczyciele solidnie odpoczną, a Wy drodzy rodzice: martwcie się sami.
Taki stan rzeczy trwa od lat. W tym roku nieśmiało głos w tej sprawie zabrała Joanna Kluzik-Rostkowska, minister edukacji narodowej. Napisała list otwarty do rodziców, przypominając rzecz oczywistą „Macie prawo, by nauczyciele zaopiekowali się Waszym dzieckiem podczas przerwy świątecznej". Wskazuje ponadto, mówiła o tym m.in. w piątkowej rozmowie z Rzeczpospolitą, że nauczyciele poza dniami świątecznymi nie mają urlopu i powinni być dyspozycyjni wobec potrzeb dzieci oraz rodziców. To oni są podmiotem w systemie edukacji. MEN uruchomił też specjalny telefon, gdzie można wyjaśnić wątpliwości z tym związane.
Wywołało to prawdziwą furię nauczycielskich związków zawodowych. Przyzwyczajonych do bezwzględnej - nawet ze szkodą dla dobra wspólnego - obrony przywilejów pedagogów. Najpierw głos zabrał Sławomir Broniarz, szef Związku Nauczycielstwa Polskiego. Zarzucił minister, że namawia do donosicielstwa (sic!), oraz że kieruje się „pseudotroską o pracujących rodziców i niczym innym, jak chęcią przypodobania się tej grupie".
Oświadczenie wydała też NSZZ „Solidarność". Jest w mniej histerycznym tonie, choć też nie dotyka oczywistego problemu: dlaczego pracujący rodzice są traktowani przez szkoły, nauczycieli i państwo jak piąte koło u wozu. Wszystko to dowodzi, że związkowcy - często niestety także pedagodzy - oderwali się od realnych problemów ludzi. Siedzą okopani w swoich prawach, myśląc, że należą się im one z definicji. Co grosza traktują nas z pogardą. Gdy nieśmiało mówimy „ale przecież my nie mamy ponad trzech miesięcy wolnego i 3 lat płatnego tzw. urlopu na poratowanie zdrowia, opłacanego z podatków" odpowiadają: „wara od naszych przywilejów".