Wynika z niego, że liczba ludności w Europie będzie powolutku malała, a na kontynentach z nią sąsiadujących – galopująco rosła.
Do tego suchego – i nieodkrywczego – stwierdzenia trzeba przyporządkować kilka liczb. Otóż za 15 lat, czyli za trzy, cztery kadencje w parlamentach demokratycznych państw zachodnich, Europejczyków będzie o cztery miliony mniej niż dziś. W tym samym czasie liczba Afrykanów i Azjatów wzrośnie o miliard (to tyle: 1 000 000 000).
Oczywiście nie wszyscy będą chcieli zamieszkać na Starym Kontynencie, ale nawet procent z tego dodatkowego miliarda (w sumie mieszkańców Afryki i Azji będzie wtedy 6,58 mld) to niewiarygodna liczba. Skoro dziś Polska ma problem z przyjęciem 2 tysięcy uchodźców z dalekich krajów, to co się stanie, gdy będzie musiała w ramach solidarności (piszę o solidarności bez ironii) przyjąć ich kilkaset tysięcy?
Miejmy nadzieję, że poziom życia w ojczyznach potencjalnych uchodźców z Afryki i Azji wzrośnie tak bardzo, że nie będą musieli uciekać. Miejmy nadzieję, że wojny się pokończą, a dyktatorzy zasiądą do okrągłych stołów z przebywającymi teraz w więzieniach przeciwnikami politycznymi oraz terrorystami, którzy skruszeją. To pozwoliłoby Europie prowadzić prawdziwą politykę imigracyjną, czyli przyjmować głównie takich cudzoziemców, którzy są jej potrzebni jako pracownicy i płatnicy emerytur oraz nie są wrogo do niej nastawieni.
Głównie takich, bo pomoc potrzebującym, ofiarom wojen i represyjnych reżimów, nie może być istotą polityki imigracyjnej. Może dotyczyć dziesiątek tysięcy ludzi, a nie dziesiątek milionów, gdyż z tak wielką liczbą UE sobie nie poradzi. I nie chodzi wcale o finanse. Przede wszystkim zaburzyłoby to porządek społeczny.