Kiedy środowisko sportowe w kwietniu tego roku na szefa Polskiego Komitetu Olimpijskiego (członkami PKOl-u są głównie związki sportowe) wybierało Radosława Piesiewicza, miał on za sobą jeden atut: był blisko władzy. Napisałem wtedy, że większość działaczy na prezesa PKOl-u i swych macierzystych związków wybrałaby nawet Myszkę Miki, gdyby siedziała ona w kieszeni ministra aktywów państwowych Jacka Sasina, tak jak siedział w niej Piesiewicz. Środowisko sportowe padło wówczas do nóg władzy, jakby nie zakładając, że za pół roku może przyjść czas na kohabitację z innymi ludźmi. I właśnie teraz nadszedł.
Czytaj więcej
To, że Radosław Piesiewicz zostanie prezesem Polskiego Komitetu Olimpijskiego wiadomo było od momentu, gdy z ubiegania się o kolejną reelekcję zrezygnował Andrzej Kraśnicki. Zrezygnował, gdyż zobaczył, że w starciu z finansową machiną partii rządzącej, w imieniu której Piesiewicz obiecuje samemu komitetowi i związkom sportowym złote góry, po prostu nie ma szans.
Trzeba przyznać, że Piesiewicz z obietnic wobec tych, którzy go poparli, starał się wywiązać, niemal co tydzień otrzymywaliśmy mailowe zaproszenia na podpisanie przez PKOl kolejnej umowy sponsorskiej z poddanymi Sasina.
Pieniądze będą płynąć nadal
Rządy PiS-u to był czas Piesiewiczów i większość ludzi sportu weszła do tej rzeki. Kilku z nich zapewniało mnie, że będzie dobrze, bo pieniądze do PKOl-u i związków sportowych płyną i będą płynąć, a minister Kamil Bortniczuk jeszcze ten nurt wzmocni. I wzmacniał, bez dwóch zdań. Pod jednym warunkiem: każdy sportowy piknik musiał być Narodowym Dniem Sportu – takim, jaki gospodarze sobie wymyślą i jakiego potrzebują – a kort centralny Narodowego Centrum Tenisa w Kozerkach nosić imię Lecha Kaczyńskiego. Moim ulubionym dniem był Narodowy Dzień Boksu.