Szef francuskiej dyplomacji w niewybrednych słowach poucza Irlandczyków, jak mają głosować. Jego koledzy z innych krajów Unii kreślą wizję gigantycznej katastrofy, która nawiedzi Europę w wypadku odrzucenia traktatu. A niektórzy publicyści spijają te niestworzone historie z ust polityków i powielają je z trwogą w swoich komentarzach.
Angela Merkel, Nicolas Sarkozy i José Manuel Barroso, gdyby mogli, zapewne wprowadziliby traktat lizboński w całej Unii za pomocą dekretu. Dopiero takie rozwiązanie byłoby, w ich mniemaniu, prawdziwym świętem demokracji. Sposób, w jaki próbują narzucić Europejczykom tę nibykonstytucję wskazuje, iż w słowie “demokracja” coraz większe znaczenie ma dla nich kratos, podczas gdy demos staje się powoli mało istotnym przedrostkiem.
Im mniej mają do powiedzenia zwykli obywatele i im więcej kompetencji jest przekazywanych w ręce anonimowych, nieodpowiadających przed nikim, urzędników, tym więcej słyszymy sloganów o tym, jak bardzo Europa się wzmacnia i jak głęboko się demokratyzuje. A ci, którzy mają co do tego jakieś wątpliwości, są po prostu niewdzięcznikami – Irlandczycy, według zwolenników traktatu, zapomnieli już, jak hojnie wspierała ich Bruksela przez ostatnich 35 lat.
Owszem, Irlandczycy wiele Unii zawdzięczają, ale najwięcej zawdzięczają samym sobie: swojej pracowitości, inteligencji, wolności gospodarczej i niskim podatkom. Budują swój dobrobyt nie od 35 lat, lecz co najmniej od czasów świętego Patryka (starszego od UE o grubo ponad 15 stuleci). Przeżyli już najazd wikingów, przeżyli Cromwella i klęskę wielkiego głodu. Zasłużyli na to, by otrzymać prawo do decydowania o losie zjednoczonej Europy. Polakom, niestety, tę możliwość odebrano.