W Polsce nikt już nie wierzy, że da się na czas zbudować wszystko, co obiecaliśmy Michelowi Platiniemu, ale Stadion Narodowy wydawał się pewniakiem. Ta pewność została podważona przez zdobyte przez dziennikarzy „Rzeczpospolitej” informacje o bałaganie w dokumentach. Możliwe, że szef Narodowego Centrum Sportu Michał Borowski nie miał prawa podpisać wniosku o zezwolenie na budowę stadionu. Nikt nie przekazał mu bowiem takich uprawnień.
Jeśli tak było, to budowa sztandarowej inwestycji Euro 2012 staje pod znakiem zapytania. Sprawa jednak nie jest do końca przegrana – gdy zainteresowali się nią dziennikarze naszej gazety, w urzędników nagle wstąpił nowy duch i zaczęli rzecz odkręcać.
Czy odkręcili? Czekamy, aż minister sportu Mirosław Drzewiecki pokaże odpowiednie dokumenty. Na razie bowiem ze sprzecznych informacji wszystkich stron wynika, że umowa jest trochę podpisana, a trochę niepodpisana, trochę ważna, a trochę nieważna, i trochę jest, a trochę jej nie ma. Niestety, na luksus posiadania Stadionu Narodowego, który trochę jest, a trochę go nie ma, nie możemy sobie pozwolić.
Ile jeszcze trupów w szafie trzymają urzędnicy, którzy powinni pilnować przebiegu planowanych inwestycji i wydawania publicznych pieniędzy? I proszę nie mydlić nam oczu partyjnym maglowaniem, że Borowski zaczynał karierę za PiS albo że minister jest teraz z PO, więc wina jest jednej lub drugiej partii. Pytanie jest poważniejsze: jak bardzo niesterowalne jest polskie państwo?
Nie rządzi nim najwyraźniej rząd ani parlament, tylko kasta urzędników, którzy nie dbają o to, że nastały czasy skrupulatnego przestrzegania procedur przetargowych, dyrektyw unijnych i przepisów o zamówieniach publicznych. Oni wciąż żyją w czasach, gdy jeden pan drugiemu panu coś szepnął, obiecał, przyklepał, wychodząc z założenia, że wszystko da się potem podpisać ze wsteczną datą albo ukryć w stercie papierów tak, by nigdy się nie wydało. Niestety, tak się już nie da, panowie. Rękopisy nie płoną – także te z urzędniczą parafką.