Dzwonił do tamtejszych przywódców, mianował specjalnego wysłannika blisko-wschodniego, a arabska telewizja była pierwszą, jakiej udzielił wywiadu. Wykonuje też pojednawcze gesty wobec Iranu.
Wydał wreszcie nakaz zamknięcia w ciągu roku obozu dla terrorystów w Guantanamo, który psuje wizerunek Ameryki w świecie muzułmańskim. Gesty i symbole mają swą moc, bez nich trudno osiągnąć porozumienie. Samo to, że nowy prezydent USA jest synem kenijskiego studenta o muzułmańskich korzeniach, że jako dziecko mieszkał parę lat w muzułmańskiej Indonezji, ma niewątpliwie znaczenie, pozwala spojrzeć na Amerykę w nowym świetle.
Gesty i symbole nie zastąpią jednak treści, nawet w sztuce tak pochłoniętej formą jak polityka zagraniczna. Nowa amerykańska administracja wysyła wszystkim stronom wyraźny głośny sygnał: jesteśmy otwarci, chcemy dialogu ze wszystkimi stronami konfliktu, zależy nam na porozumieniu. To dobry start, dobry punkt wyjściowy.
Tak jak ogłoszenie chęci zamknięcia Guantanamo bez ustalenia, co się stanie z jego więźniami, nie rozwiązuje naprawdę problemu schwytanych "wrogich bojowników", tak ogłoszenie chęci dialogu nie oznacza, że porozumienie jest blisko – tym bardziej że ten problem jest nieskończenie bardziej złożony od pierwszego.
"Nie ma czegoś takiego jak konflikt, którego nie da się zakończyć. Konflikty są tworzone, prowadzone i utrzymywane przez ludzkie istoty i przez ludzkie istoty mogą być zakończone" – stwierdził w zeszłym tygodniu wysłannik Obamy na Bliski Wschód George Mitchell, przyjmując być może najtrudniejszą misję swego życia.