Śmierć dopadła go zaledwie kilka kilometrów od granicy nie dlatego, żeby pościg za cywilnym samolocikiem stanowił dla myśliwców jakiś problem, ale dlatego, że władze bratniej Czechosłowacji nie chciały odstrzeliwać poddanego Peerelu bez zgody jego właścicieli.

Zgodę – co najmniej – wydał osobiście ówczesny minister obrony narodowej towarzysz Jaruzelski. Piszę "co najmniej", bo w sprawie jest wiele niejasności i równie dobrze mogło być tak, że Jaruzelski nie tyle się zgodził, ile wręcz prosił o zabicie uciekiniera. Ten wariant wydaje się bardziej prawdopodobny.

Idę o zakład, że towarzysz Jaruzelski nie będzie sobie mógł przy- pomnieć tego epizodu ze swej błyskotliwej kariery, ale gdyby nawet, to liczne grono jego wielbicieli bez trudu znajdzie usprawiedliwienie. Spełniał wszak tylko "żołnierski obowiązek". Polska nie miała muru berlińskiego, więc próby ucieczki z jedynie słusznego raju nie były tutaj takim problemem jak w bratniej NRD, ale doktryna obowiązywała taka sama. Za marzenia o wolności i lepszym życiu – kula w łeb, w najlepszym wypadku długoletnie więzienie. Co zostałoby z socjalizmu, gdyby jego poddanym pozwolono uciekać?

W Niemczech za rozkaz strzelania do uciekinierów stawiano komunistów przed sądem; dawno już zapadły w tych sprawach wyroki. U nas procesy wytaczane komunistom to zwykłe farsy. Ale też Jaruzelski nie bez podstaw wyjaśniał przed laty swojemu enerdowskiemu koledze po fachu sens tutejszej transformacji słowami: "Wpuściłem opozycję do firmy, ale zostawiłem sobie pakiet kontrolny".

[ramka]Skomentuj [link=http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2009/04/14/niewinnosc-jaruzelskiego/]na blogu[/link][/ramka]