Według oficjalnych wyników wybory wygrał dotychczasowy prezydent Mahmud Ahmadineżad, i to zdobywając prawie dwa razy większe poparcie niż kandydat obozu reformatorskiego Mir Hosejn Musawi.
Bardzo trudno powiedzieć, czy podczas liczenia głosów doszło do fałszerstw, o których mówią zwolennicy Musawiego. Dotychczas Iran nie uchodził za kraj, w którym zdarzały się cuda nad urną. Jeżeli już któryś z kandydatów na prezydenta czy deputowanego przecisnął się przez sito przedwyborcze, czyli dostał stempel od Rady Strażników, to raczej miał równe szanse. A nawet jeżeli teraz fałszerstwa były, to czy w tak gigantycznej skali, by ze zwycięzcy zrobić przegranego?
Nie sądzę, byśmy kiedyś poznali wiarygodną odpowiedź na to pytanie. Choć społeczność międzynarodowa powinna je stawiać (mając świadomość, że Ahmadineżad się tym nie przejmie).
Wszystko wskazuje na to, że przez kolejne cztery lata będziemy mieli do czynienia z prezydentem, który swoimi werbalnymi atakami na Amerykę i Izrael oraz lansowaniem irańskiego programu atomowego wyrobił sobie wizerunek największego wroga Zachodu.
Mimo że według oficjalnych danych Musawi przegrał, walka jego i jego zwolenników nie musi pójść na marne. Znaczna część społeczeństwa wykazała potrzebę zmian i przekazała światu, że istnieje inny Iran. Może skłonić to najwyższego przywódcę (bo nie jest nim prezydent) ajatollaha Chameneiego do przemyśleń. Może też wymusić zmiany na samym Ahmadineżadzie. I dać szansę prezydentowi USA Barackowi Obamie oraz całemu Zachodowi, by życzliwiej spojrzeli na Iran. To wersja optymistyczna.