[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/06/29/dominik-zdort-jak-nie-oddac-wladzy/]Skomentuj na blogu[/link][/b]
Otóż nawet dziś – dwie dekady po upadku komunizmu – są one mottem dla kolejnych rządzących Polską koalicji. To właśnie pragnienie wzmocnienia swojej przewagi politycznej, poszerzenia swojej władzy, utrzymania jej jak najdłużej powoduje, że regularnie powracają pomysły zmian w ordynacji wyborczej. Wedle oficjalnych deklaracji zwykle mają one „przybliżyć władzę do obywatela”, ale dziwnym trafem zawsze robią wrażenie korzystnych dla aktualnie rządzących partii.
Niespełna dwa lata temu do zmiany ordynacji samorządowej zabrały się PiS wraz z Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin – celem było przeniesienie na poziom władz lokalnych sojuszu partii Jarosława Kaczyńskiego z jej słabymi przystawkami. Wprowadzono wtedy tzw. blokowanie list (zniesione zresztą w ubiegłym roku).
Teraz w słowa towarzysza Wiesława wsłuchały się najwyraźniej Platforma Obywatelska i jej ludowy koalicjant. Początkowo się wydawało, że zaspokojenie wyborczych pragnień obu partii przez jedną ordynację jest niemożliwe. Okręgi jednomandatowe, wzmacniające najsilniejszego (czyli dziś – Platformę), były bardzo niekorzystne dla słabszych (a więc także dla PSL). W jaki sposób mieć ciastko i zjeść ciastko? Przecież nie da się napisać oddzielnej ordynacji dla PO, a oddzielnej dla PSL...
Nie da się? A niby dlaczego? Zaplecze rządu Donalda Tuska w końcu pokazało, że potrafi czynić cuda. W dużych miastach – gdzie dominuje Platforma – wybierać mamy w sposób korzystny dla partii Tuska. W mniejszych – gdzie silniejszy jest PSL – będzie się liczyło głosy, tak jak chce tego partia Pawlaka. Iście salomonowe rozwiązanie!