Gdy dowiedziałem się, że nowo wybranej szefowej europejskiej dyplomacji przysługuje tytuł baronessy, w pierwszej chwili sądziłem, że to z racji urodzenia. W końcu zdarza się dość często, że zblazowani potomkowie arystokratycznych rodów znajdują perwersyjną podnietę w komunizowaniu ? zbyt często, by się nad sprawą rozwodzić.
Dopiero po czasie dowiedziałem się, że pani Catherine Ashton arystokratką jest nie z urodzenia, ale z mianowania parę lat temu przez lewicowego premiera Browna. Cóż to jest za, przepraszam za podwórkowe słownictwo, żenua i obciach! Kim trzeba być, żeby podawać się za człowieka lewicy, opowiadać te wszystkie kawałki o sprawiedliwości społecznej, równości i innych takich, a potem, gdy się na tych opowiastkach udało zrobić jako taką karierę, przyjmować tytuł arystokratyczny?!
Ale przecież pani baronessa nie jest żadnym wyjątkiem. W zachodnioeuropejskich elitach roi się od ludzi, którzy dokonali w życiu zdumiewających ideowych wolt. Javier Solana, przez czas pewien piastujący godność sekretarza generalnego NATO, za młodu był podobnie jak baronessa zajadłym, prosowieckim pacyfistą i jako taki domagał się rozwiązania sojuszu, który po latach dał mu tak tłustą synekurę. Podobnie z byłym szefem dyplomacji Niemiec, Joszką Fisherem czy brylującym do dziś w mediach przywódcą ruchawek z 1968 Danielem Cohn-Benditem. Pomniejszych nie chce się liczyć. Po wytropieniu, że pani Ashton swą karierę, uwieńczoną dziś nominalnym kierowaniem europejską dyplomacją, rozpoczęła od brania „pieniążków moskiewskich” dziennikarze zabrali się za kolejnych kandydatów do unijnych urzędów, którzy mieli podobny start, i nazbierało się już takowych całkiem sporo.
Czy wszyscy ci ludzie przeszli jakąś duchową przemianę, podobną temu, co stało się udziałem na przykład Paula Johnsona, wybitnego konserwatywnego intelektualisty, który też za młodu lewicował (choć nigdy nie był akolitą Kremla)? Przypuszczam, że wątpię, jak mawiał Walery Wątróbka. Po prostu, kiedy całe to towarzystwo zaczynało kariery, opłacało się odstawiać komunistów. To było „trendy”, przynosiło profity i zachwyty. A potem, kiedy już się wgryźli w struktury tego, co lewacy nazywają „systemem”, gdy zakosztowali związanych z tym korzyści, moda się zmieniła, przestał być „trendy” komunizm, nawet w wydaniu maoistowskim czy czegewarystowskim, „trendy” stał się, jak to nazwał Vaclav Klaus, „europeizm”. Więc bez bólu przerzucili się na nową modę.
Fakt, że tego rodzaju ludzie, całkowicie pozbawieni szkieletów, szturmują wspólnotowe instytucje, sam w sobie nie wydaje się dziwny. Oni są wszędzie i zawsze, nieodmiennie gotowi służyć, za godziwe wynagrodzenie, każdej jedynie słusznej sprawie. Problem jest w czym innym ? że nie bardzo widać innych, a w każdym razie, że tacy właśnie, bezbarwni, bezideowi karierowicze są najwyraźniej w strukturach europejskich promowani. Jest to bowiem oczywisty znak, że zjednoczona Europa coraz bardziej staje się współczesną Ligą Narodów ? fasadą, która służy do ukrycia rzeczywistych mechanizmów międzynarodowej polityki za plecami dobrze opłacanych figurantów.