[wyimek][b][link=http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2010/06/28/a-wiec-wojna/]Skomentuj na blogu[/link][/b][/wyimek]
Czyli: dopóki nie chce całkowicie się ukorzyć i skapitulować, dopóki roi mu się realizowanie własnych przekonań, jest do odstrzału. I nieważne, czy akurat jest agresywny czy koncyliacyjny, czy chce dekomunizować czy współpracować. Dobry Indianin to martwy Indianin.
Istotą sprawy jest to, że dotyczy to nie tylko Kaczyńskiego, ale i ludzi, do których się zwraca, i których głosy zbiera. Tych niemieszczących się w paśmie poglądów akceptowalnych, w arbitralnie wyznaczonych granicach nowoczesności i europejskości. Jedyną ofertą, jaką ma dla nich, mówiąc frazą Sławomira Nowaka „Polska jasna”, jest, że mają wymrzeć jak dinozaury. Bogu dziękować, że na razie „Polska jasna” wciąż wierzy, iż stanie się to samo z siebie, mocą dyrektyw Unii Europejskiej oraz formacyjnej siły mediów, i nie sięgnęła jeszcze po mocniejsze środki perswazji.
Polityk „obsługujący” taką formację społeczną i jej emocje nie może prowadzić normalnej kampanii wyborczej, takiej, jaką znamy ze starych demokracji, gdzie przegrany podaje rękę wygranemu, a wygrany liczy się z tym, że następnym razem może być odwrotnie. Trudno się więc dziwić, że Donald Tusk poszedł na całość i strasząc przez pół godziny Kaczyńskim, zanurzył się w retoryce, obelgach i insynuacjach, które dotąd zostawiał Palikotowi czy Niesiołowskiemu. Zagrał ryzykownie, bo zwykli Polacy wydają się już mieć dość agresji, nawet otarł się o śmieszność, gdy zgromił – on akurat! – Jarosława Kaczyńskiego za niepodejmowanie trudnych decyzji. Ale właściwie o czym miał mówić? O tych wielkich, 500-dniowych reformach, w które coraz mniej wierzą już nie tylko agencje ratingowe, ale nawet on sam?