Zapateryzm to przecież nie rządy tego czy innego premiera, ale metoda sprawowania władzy. Polegała ona na używaniu radykalnej, antychrześcijańskiej retoryki w celu zdobycia i utrzymania społecznego poparcia. Zapatero dostrzegł, że jego wyborcy jak kania dżdżu pragną uznania i akceptacji. Że wstydzą się starej Hiszpanii, kraju stosów, inkwizycji, katolicyzmu, religijnego fanatyzmu i frankizmu. Że pragną pokazać swą otwartość, emancypację, tolerancję dla swobody seksualnej i wiarę w człowieka. Wreszcie chcieli powiedzieć światu, że są nowocześni, cokolwiek to nie znaczyło. I tę potrzebę Zapatero zaspokoił, tworząc nowe, agresywnie świeckie prawo i dokonując rewolucji w sferze symboli.
Dlatego polityczna klęska Zapatero to nie koniec zapateryzmu. Socjaliści tracą władzę nie wskutek oporu Kościoła czy protestów obrońców tradycyjnej rodziny. To nie przyznanie prawa do adopcji parom homoseksualnym i pomysły usuwania krzyży z przestrzeni publicznej zaszkodziły lewicy. Po prostu te projekty nie były w stanie skompensować rozczarowania i frustracji młodych ludzi, którzy nie mogą znaleźć sobie pracy.
A co do Polski... To prawda, że nic nie wskazuje na to, by polityczny sukces mógł odnieść Janusz Palikot – jedyny polski polityk, który konsekwentnie posługuje się agresywną, antyklerykalną ideologią. Ale co z tego? Następny rząd trudno będzie zbudować bez udziału SLD Grzegorza Napieralskiego. Już teraz widać, co to oznacza. Czy ktokolwiek mógł sobie jeszcze rok temu wyobrazić, że premier polskiego rządu publicznie poprze ustawę o rejestracji związków homoseksualnych? Że Donald Tusk stanie na czele walki z homofobią? Że w Polsce zaczną obowiązywać parytety w wyborach do parlamentu? Taka jest cena kokietowania wyborców, którzy dla zaspokojenia kompleksu niższości, z pewnością nie mniejszego niż w Hiszpanii, chcą, żeby Polskę postrzegano w Europie jako kraj należący do awangardy postępu.