Nie ma przesady w twierdzeniu, że atak terrorystyczny na Norwegię jest zamachem na wzorcowy kraj cywilizacji zachodniej. Jeżeli spokojna, bogata, liberalna Norwegia budzi taką nienawiść, jeżeli w takim kraju podkłada się bomby w dzielnicy rządowej i strzela do polityków, to gdzie jeszcze można się czuć bezpiecznie i pewnie.
Nie ma pewności, czy za piątkowymi atakami na Norwegię stoją terroryści islamscy, choć już jedna wcześniej nieznana organizacja przyjaciół dżihadu się do niej przyznała. Nie ma pewności także dlatego, że mężczyzna strzelający do członków młodzieżówki rządzącej Partii Pracy był ponoć blondynem o nordyckim wyglądzie.
Już nie raz Norwegia była na celowniku fundamentalistów islamskich, już nie raz jej grozili. A to za próby pozbycia się kłopotliwego mułły, lidera organizacji z irackiego Kurdystanu, która ponoć (znowu „ponoć") miała związki z al Kaidą. A to za druk karykatur Mahometa. A to za Afganistan, a to za Libię. Norwegia jest bowiem solidnym członkiem NATO, sojusznikiem sił uznawanych przez radykałów islamskich za siły zła.
Prawda o Norwegii jest jednak bardziej skomplikowana. Jest to jednocześnie kraj wydający grube miliony na pomoc krajom, w których radykałowie islamscy i terroryści są wyjątkowo silni. Jest to kraj, który angażował się w pośredniczenie między terrorystami (czy byłymi terrorystami) a walczącymi z nimi rządami. Jest to wreszcie kraj wyjątkowo tolerancyjny dla muzułmanów, także tych, którzy tę tolerancję rozumieją na opak i nawołują z meczetów do niszczenia cywilizacji zachodniej, a więc i norweskiej.
Jeżeli potwierdzi się, że za zamachami stoją islamscy terroryści, to jeszcze mniej będziemy wiedzieli, jak należy postępować z muzułmanami w Europie. Wtedy okazałoby się bowiem, że przed zamachami nie chroni ani łagodność wobec muzułmanów, ani kontrolowanie ich czy odgradzanie się od nich.