Śmierć generała jest w istocie jest wielką tajemnicą. Tak jak śmierć dyrektora z KPRM Grzegorza Michniewicza, a potem Andrzeja Leppera. Zresztą trzeba wiedzieć, że wielką tajemnicę zgonu lidera Samoobrony poprzedziły trzy inne wielkie tajemnice — śmierć jego prawnika Ryszarda Kucińskiego, kolejnej prawnik z tego kręgu Róży Żarskiej, i doradcy Wiesława Podgórskiego. Wszystkie cztery wydarzyły się w jednym 2011 roku.
Generał zginął w garażu. Tak odszedł facet, który ryzykował życiem w sposób szalony, z którego podśmiewano się, że jest „gadżeciarzem" — bo kochał te przedwojenne mundury, wężyki i pagony. Kochał cały militarny sztafaż, coś co dla cywilów jest cepelią, a dla ludzi wojska ma wartość porównywalną z relikwiami.
Ludzie ocierający się o śmierć, spędzający całe życie w zrytualizowanej hierarchicznej strukturze, są szczerze przywiązani do tych rytuałów. Generał Petelicki też, o czym sam mówił wielokrotnie. Można to sprawdzić w jego wywiadach.
Człowiek, który do końca — słusznie i niesłusznie — szarpał się o sprawy wojska i jednostki GROM odszedł bez słowa do tych, którzy pozostają w ich szeregach. Ktoś kto wierzył w nieprzemijającą żołnierską chwałę odszedł, jakby zaczął wierzyć, że wszystko na tym świecie kończy się w momencie śmierci. A jego starania dla uczczenia Cichociemnych świadczą, że wierzył, iż wszystko trwa dłużej.
Uwierzyłbym w samobójstwo — dobrowolnie popełnione samobójstwo — gdyby generała znaleziono w miejscu innym niż osiedlowy garaż. Gdyby przed ostatecznym aktem włożył swój najlepszy mundur. Ten z wężykami. I wreszcie, gdyby dał znać światu w imię czego zrobił ten ostatni krok.