Co Donald Tusk może nam powiedzieć? Coś o krwi, pocie i łzach? Nie obiecywał nic miłego w pierwszym exposé - tym z listopada, nie sprzed pięciu lat, bo wtedy miał lekką rączkę do obietnic. Tym bardziej teraz, gdy krucho się robi z pieniędzmi. Tymi z dotacji i tymi, co są z podatków. Raczej trzeba będzie zabierać, niż dawać.
Ci, do których coś wyciekło z Kancelarii Premiera, mówią, że Tusk najpierw nas postraszy kryzysem, a potem powie, że tylko on wie, jak się uratować. Pod oczywistym warunkiem, że wszyscy grzecznie będziemy go słuchać.
„Odwołanie się do lęku jest najskuteczniejsze wówczas, gdy wywołujemy naprawdę przemożny lęk, a jednocześnie podsuwamy realistyczny, skuteczny sposób pozbycia się tego lęku" - napisali mądrzy psychologowie z Ameryki Elliot Aronson i Anthony Pratkanis w książce, którą zna każdy bardziej rozgarnięty PR-owiec. Opisali, jak można za pomocą strachu zarządzać wielomilionowymi tłumami. Robili to przywódcy totalitarni i demokratyczni, szarlatani i prorocy. Strasząc Żydami, zagładą nuklearną, ogniem piekielnym czy kryzysem gospodarczym. Czy to działało? Doskonale, o czym wszyscy wiedzą.
Kryzys, który nam grozi, jest jednak faktem. Do pewnego momentu może być elementem PR-owskiej gry między rządzącymi a opozycją. Potem jednak może być tak jak w dowcipie o Niemcach i partyzantach, których wypędził z lasu zniecierpliwiony gajowy.
Nastroje w obozie władzy są - eufemistycznie ujmując - takie sobie. Słychać obawy, że wyborcy wejdą w rolę gajowego, gdy zobaczą puste dna swoich portfeli. Do tej pory były wentyle spuszczające nadmierne ciśnienie społeczne, choćby zmywak w Londynie. Czy to dalej będzie działało, zwłaszcza że bezrobotnymi stają się absolwenci wyższych uczelni, czyli ludzie o wysokiej - czasem zanadto wysokiej - samoocenie?