Później odbywa się spektakl pod tytułem: spotkanie z doradcą zawodowym. Młoda pani mówi, że trzeba szukać pracy. Nie pyta jednak nawet o zawód. Następnie pieczęć i kolejny bezrobotny w rejestrze. Od tamtej pory ani jednego telefonu z ofertą, osoba z pożądanymi przez rynek umiejętnościami tkwi w rejestrze i... wszystkim z tym dobrze. Rząd zapłaci urzędowi za zarejestrowanego, ten będzie miał prawo do leczenia za pieniądze podatników mogąc pracować na czarno, a urzędnicy będą mieć etat. I tak kręci się ten fikcyjny zawrót głowy.

Tę historię potwierdzają statystyki i doświadczenia. Czy bezrobotny znajdzie pracę w urzędzie? Nie. W ostatnich latach udało się to garstce z nich - 8-17 proc. Ostatni raport NBP: spośród bezrobotnych, którzy aktywnie szukają pracy zaledwie 1 na 5 dostaje ofertę z PUP. I jeszcze tegoroczny eksperyment prof. Joanny Tyrowicz. Badacze rozesłali do wszystkich urzędów oferty pracy. I cóż się okazało? 60 proc. z nich nie zareagowało w ogóle na kontakt od potencjalnego pracodawcy. Ci którzy to robili żądali najczęściej dodatkowych formularzy. Nic zatem dziwnego, że także pracodawcy nie traktują poważnie urzędu pracy jaki miejsca poszukiwania pracownika.

Jest źle. I na nic zaklęcia urzędników, że publiczne pośrednictwo jest niezwykle potrzebne i konieczne. Płacimy za nie sporo pieniędzy, urzędy zatrudniają ponad 20 tys. osób i powinniśmy z tego tytułu mieć, jako podatnicy, korzyść.

Zostają dwie drogi wyjścia – każda z nich sugeruje „wpuszczenie" do pośredniaków rynku. Pierwsza, którą słusznie podąża resort pracy – od stycznia ma zacząć obowiązywać nowe prawo przygotowane przez wiceministra Jacka Męcinę – by wprowadzić prawdziwe zachęty do aktywnej działalności urzędników, podzielić bezrobotnych na tych którzy faktycznie szukają pracy i tych, którzy tylko tkwią w rejestrach dla świadczeń, skupić się na aktywizacji, powierzyć, o czym piszemy dzisiaj w „Rzeczpospolitej", część zadań prywatnym agencjom pośrednictwa. Czy to wystarczy? Chciałbym w to wierzyć, ale obawiam się, że urzędnicza niechęć do zmian może je zahamować. W tej sytuacji, to droga numer dwa, trzeba będzie pomyśleć o prywatyzacji pośrednictwa pracy. W 1998 r. zrobiła to Australia, a w 2001 roku Holandia. Działa wtedy prosta, ale skuteczna zasada. Tylko ten prywatny podmiot, który faktycznie znajduje bezrobotnym pracę dostaje pieniądze podatników. Jednym słowem – płacimy za efekt, a nie za fikcję.