Zgoda na „użycie Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej na terytorium Ukrainy do czasu normalizacji sytuacji społeczno-politycznej w tym kraju" to nic innego jak oddanie w ręce Władimira Putina prawa do rozpętania wojny z Ukrainą. W ślad za uchwałą Rady Federacji prezydent Rosji może jednoosobowo i legalnie z perspektywy obowiązującego w jego kraju prawodawstwa złamać nie tylko normy prawa międzynarodowego, lecz także zobowiązania budapeszteńskie Rosji z 1994 r., która wraz z USA i Wielką Brytanią gwarantowała niepodległość i nienaruszalność granic Ukrainy.
Tylko że wtedy w Budapeszcie gwarancje składane Ukrainie podpisywał łagodny i nieco zramolały Borys Jelcyn, natomiast jego następca, ten, w którego rękach jest dziś bezpieczeństwo świata, to jastrząb od dawna kierujący się ideą odbudowy imperium. Do działania skłaniać ma go rzekome „zagrożenie życia" obywateli Federacji Rosyjskiej na Ukrainie. Problem w tym, że nikt poza bijącymi brawo członkami ekipy Putina takiego zagrożenia nie widzi. W zrewoltowanym kraju nie doszło do antyrosyjskich sabotaży. Nie podejmowano żadnych akcji przeciwko żołnierzom Federacji na Krymie. Nikt nie atakował rosyjskich placówek dyplomatycznych czy konsularnych. Co więcej, „zagrożenie" jest efektem aktywności samych Rosjan kwestionujących legalność nowych władz w Kijowie i dokonujących aktów przemocy wobec ukraińskiej administracji, oddziałów MSW i wojska. Nie należy mieć złudzeń, agresorami już dziś są Rosjanie i to wskutek ich działań nad światem zawisła groźba nowej wojny.
Nie miejsce tu i czas, by erudycyjnie wyliczać przypadki interwencji mocarstw w krajach słabszych sąsiadów w celu „ochrony własnych interesów" czy „zagrożonych" rzekomo mniejszości. Historia zna ich wiele. Takie bądź podobne słowa poprzedzały zbyt wiele aktów agresji, by świat nie dał się nabrać na putinowską retorykę. Trudno mieć wątpliwości, że jest ona skierowana do wewnątrz. Ma zapewnić poparcie dla Putina w samej Rosji. Ma legitymizować jego działania, a przede wszystkim wspierać imperialną, autokratyczną doktrynę władzy, dla której – wedle prezydenta – nie może być alternatywy.
Ukraina, Majdan, zachłyśnięcie się wolnością, zakwestionowanie i obalenie dyktatury w Kijowie pokazały, że putinowskie myślenie o politycznych porządkach na Wschodzie jest podważalne. To główna wina Majdanu. Dlatego Moskwa zrobi wiele, by tę wolnościową falę zgnieść. Dlatego, wbrew logice, obyczajom współczesnego świata, rozsądkowi rządcy Kremla nie wahają się szermować pochwałą wojny ubraną w słowa o „działaniach stabilizujących". Czy myślą perspektywicznie? Czy rzeczywiście kierują się dobrem narodu?
Cmentarze w Rosji pełne są grobów młodych ludzi, którzy po decyzjach przywódców podejmowali „działania stabilizujące" w sąsiednich krajach. Zwykle były to po prostu kraje zrewoltowane. Młodzi ginęli, a naród w swojej większości milczał. Kto zresztą miał mówić? Rachityczna opozycja? Aleksiej Nawalny? Samotna dziewczyna protestująca w Moskwie z kartką, na której nabazgrała, że nie chce wojny? A może zawodzące nad grobami, ubrane na czarno kobiety, których synowie w imię imperialnych ambicji włodarzy Kremla zostali wysłani na śmierć? Jakaż to opozycja wobec władzy? Jak beznadziejnie słaba wobec Putina. Czy może powstrzymać jego rękę? Z pewnością nie.