Biały Dom co do tego nie ma złudzeń. Amerykański prezydent najwyraźniej pogodził się ze zmianą granic. Ale też zapowiedział, że Krym nie będzie przez niego traktowany jako precedens, który otworzy Moskwie drogę do dalszych podbojów. Właśnie temu służy podpisanie już teraz przez Obamę dekretu, który zakłada objęcie sankcjami nie tylko poszczególnych osób, ale i kluczowych sektorów rosyjskiej gospodarki jeśli na rozkaz Kremla czołgi posuną się jeszcze bardziej w głąb ukraińskiego terytorium.

Krym zawsze był specyficznym regionem Ukrainy: wydzielony geograficznie z reszty kraju i zamieszkały przez zdecydowaną większość Rosjan, pod władzę Kijowa dostał się dopiero 60 lat temu. Z Donieckiem, Charkowem czy Odessą to już co innego. Ich zajęcie przez Putina zapewne doprowadziłoby do otwartej wojny i mogło skłonić Kreml do wysłania wojska aż pod polską granicę. To stawka, która w oczach Obamy jest wystarczająco duża, aby zapłacić za nią kryzysem na Zachodzie byle rzucić rosyjską gospodarkę na kolana.

Oddanie Krymu niekoniecznie musi zresztą z perspektywy Ameryki oznaczać akt kapitulacji. Utrata prowincji bardzo podbiła antyrosyjskie nastroje w ukraińskim społeczeństwie. Występując ze Wspólnoty Niepodległych Państw władze w Kijowie przecięły pępowinę, która łączyła kraj z Rosją. Jeśli Stanom Zjednoczonym uda się wraz z Unią Europejską ustabilizować sytuację na Ukrainie i trwale włączyć ją w orbitę Zachodu, pojedynek z Putinem wygra Obama. I to nokautem.