Celem sobotniego kongresu miało być przymierze prezesa PiS ze Zbigniewem Ziobrą i Jarosławem Gowinem. Zamiast tych dwóch polityków pojawił się skonfliktowany z Ziobrą Jacek Kurski czy niezwykle utalentowana, lecz mało doświadczona politycznie zastępczyni Gowina z Polski Razem, ceniona demograf prof. Krystyna Iglicka-Okólska.
Jeszcze w przedostatni weekend Kaczyński grzmiał, że ci, którzy odeszli z PiS, a później tej partii szkodzili, nie będą teraz za swe grzechy nagradzani orderami. W sobotę nawoływał do zaniechania rozliczeń. Pytanie brzmi: kiedy lider PiS mówił serio – w ten czy poprzedni weekend?
To nie tylko pytanie o sens jego poszczególnych wypowiedzi czy łapanie za słówka. Jeśli Kaczyński chce zjednoczenia prawicy, to powinien odrzucić rozliczenia tydzień temu, potem zaś ogłosić program nowej formacji. Nic takiego jednak się nie stało. Dlaczego? Bo zjednoczenie prawicy zależy wyłącznie od jednej osoby – jest nią Jarosław Kaczyński. Tłumaczenie, że aparat krzywo patrzył na obietnice dobrych miejsc dla ludzi Gowina czy Ziobry, można włożyć między bajki. Dotychczas bowiem nadmiar demokracji partyjnej nie był głównym problemem PiS.
Jeśli Kaczyńskiemu zależy na tym, by wygrać wybory i stworzyć większość, powinien traktować swych partnerów serio. Podobnie serio powinien traktować wyborców, którzy dobrze wiedzą, że to nie był kongres zjednoczeniowy, lecz festiwal pobożnych życzeń. Aby zaś stanąć do równego wyścigu z Donaldem Tuskiem, PiS potrzebuje różnych środowisk i ciekawego, realistycznego programu, nie zaś przekupywania poszczególnych polityków i głębokiego antyplatformerskiego resentymentu.
Bo gra toczy się o coś więcej niż tylko losy prawicy. Spójnej i silnej opozycji potrzebuje nawet najlepszy rząd. Sondaże zaś pokazują, że gabinet Tuska dobrze ocenia mniej Polaków, niż jest sympatyków Platformy. Bez silnej opozycji Polska skazana jest na wieczne dryfowanie.