3 stycznia 1961 r., około godziny 21.10, pierwsi ratownicy dotarli na miejsce zdarzenia. Wezwał ich automatyczny alarm przeciwpożarowy umieszczony w stacjonarnym reaktorze jądrowym małej mocy (SL-1). Znajdował się on 65 km na zachód od Idaho Falls, w stanie Idaho. Już z daleka dostrzegli słup pary unoszącej się nad mierzącym 15 m budynkiem przypominającym silos. Nie zaniepokoiło ich to, bo przy temperaturze niższej niż -20 stopni Celsjusza było to zjawisko zwyczajne, które już wiele razy widzieli. Ich spokój ulotnił się w chwili, gdy zbliżyli się do klatki schodowej budynku. Detektory oszalały, wskazując bliski śmiertelnemu poziom promieniowania.
Dopiero o 22.45, po założeniu kombinezonów ochronnych, ratownicy mogli ocenić zniszczenia. Poziom promieniowania był jednak tak wysoki, że w budynku mogli spędzić jedynie minutę. Okazało się, że rdzeń SL-1 jest zrujnowany. Udało im się wydobyć ciało martwego Johna Byrnesa, a także Richarda McKinleya, który zmarł w ciągu kilku minut. Nigdzie jednak nie można było znaleźć trzeciego operatora, elektryka Richarda Legga. Znalazł go jeden z ratowników, który spojrzał na sufit nad szczątkami okaleczonego rdzenia. Jego ciało było dosłownie wprasowane w konstrukcję budynku.
Mały reaktor, mały kłopot
Lata 50. to okres nakręcania zimnowojennej histerii. Armia amerykańska zaczęła rozważać wykorzystanie reaktorów jądrowych małej mocy w arktycznych pustkowiach Kanady i północnej Grenlandii jako części stacji radarowych, których jedynym zadaniem było wypatrywanie radzieckiej inwazji. Taką jednostką był SL-1. Zaprojektowano go w 1957 r. w Argonne National Laboratory w Chicago, a w październiku 1958 r. zbudowano prototyp reaktora w National Reactor Testing Station w Idaho Falls. SL-1 był reaktorem wodnym wrzącym, chłodzonym wodą cyrkulującą w jednym obiegu. Jako paliwo stosowano w nim wzbogacany uran. Przebieg reakcji kontrolowano za pomocą prętów hamujących z kadmu.
3 stycznia 1961 r. nie był dla załogi i reaktora zwykłym dniem. Reaktor wyłączono na święta i właśnie miano go ponownie uruchomić po 11-dniowej przerwie w pracy. Procedura rozruchu polegała na ręcznym uniesieniu pręta nr 9 na wysokość 4,2 cala (10,67 cm), aby podpiąć go do systemu automatycznego sterowania. Los padł na Byrnesa. Miał złapać za wystającą końcówkę pręta i unieść go na odpowiednią wysokość. Asekurował go McKinley, a obserwatorem był Legg, który nadzorował pracę z podwyższonej platformy.
Nie wiadomo, czemu Byrnes wysunął więcej pręta niż powinien. Być może nie docenił swojej siły, niemniej zamiast wysunąć 10 cm, to wysunął ponad 50. Wystarczyło zaledwie 0,4 s, aby ważąca prawie 12 ton pokrywa reaktora została uniesiona z prędkością 180 km/h i uderzyła w betonowy strop. Byrnes i McKinley zostali uderzeni przez wodę oraz parę pod wysokim ciśnieniem i wrzuceni do bloku osłonowego. Legg miał równie mało szczęścia jak jego koledzy. Podczas wybuchu jeden z elementów konstrukcyjnych reaktora przybił go do sufitu i tam znaleźli go ratownicy. Ciało Legga udało się usunąć z budynku dopiero po 6 dniach. Zwłoki wszystkich trzech mężczyzn były tak radioaktywne, że nie odważono się na ich transport. Pochowano ich razem z pozostałymi częściami felernej elektrowni kilkaset metrów od miejsca wybuchu.