Kto nie zagłosował 4 czerwca

Brak zainteresowania polityką, niewiara w to, że cokolwiek zależy od oddanego głosu, niskie wykształcenie, zmęczenie kryzysem – co sprawiło, że grubo ponad jedna trzecia uprawnionych nie wybrała się na pierwsze od dziesięcioleci częściowo wolne wybory?

Aktualizacja: 04.06.2022 21:15 Publikacja: 04.06.2019 00:01

Kto nie zagłosował 4 czerwca

Foto: materiały prasowe

Obchodzimy dziś rocznicę wyborów czerwcowych. Z tej okazji przypominamy tekst, opublikowany w 2019 roku w magazynie „Plus Minus”.

Frekwencja w pierwszej turze wyborów 4 czerwca 1989 r. wyniosła 62,3 proc. i wtedy wielu obserwatorów uznało ją za zaskakująco niską. Ich narzekania mogą się wydawać dziwne, gdy pamięta się ogromne problemy z przekroczeniem progu 50 proc. w głosowaniach w okresie III RP, łącznie z referendum za wejściem do Unii Europejskiej w 2004 r. Sondaże przed wyborami czerwcowymi, przeprowadzane zarówno przez środowiska opozycyjne, jak i władze, wskazywały jednak, że do urn pójdzie między 70, a nawet 90 proc. uprawnionych do głosowania.

Historyk i politolog Antoni Dudek w książce „Reglamentowana rewolucja" przekonuje, że słaba frekwencja była pierwszym zwiastunem „niskiego poziomu zaangażowania Polaków w życie publiczne, który w III Rzeczpospolitej stał się zjawiskiem trwałym". W podobnym tonie pisał o tym Andrzej Konrad Piasecki, autor kompendium „Wybory w Polsce 1989–2011". Jego zdaniem frekwencja odzwierciedlała „stonowane nastroje Polaków" (to ciekawe sformułowanie, bo wszyscy opisujący te wybory mówią o fali niezwykłego entuzjazmu – przyp. SL) oraz „ograniczone zainteresowanie sprawami wielkiej polityki". Tadeusz Kisielewski z kolei przywoływał bliżej nieokreślone tłumaczenia w postaci „zmęczenia społeczeństwa kryzysem społeczno-ekonomicznym i politycznym, brakiem wiary w możliwości jego przezwyciężenia, nie tylko niechęcią do rządzących, ale i sceptycyzmem do »Solidarności« i opozycji przy »okrągłym stole«".

Zagadkę wysokiej absencji wyborczej próbowali też rozwikłać socjologowie w sondażach przeprowadzonych tuż po wyborach (prym wiódł tu CBOS). Kto zatem nie zagłosował 4 czerwca 1989 r.? Jedną grupę stanowili ci, którzy – jak zadeklarowali w sondażach – po prostu nie interesowali się polityką oraz wyborami. W dalszej kolejności były to osoby, które określały swoje kompetencje polityczne jako małe i nie rozumiały sensu toczących się wydarzeń. Sporo niegłosujących było wśród ludzi w wieku powyżej 60 lat, osób z wykształceniem podstawowym oraz określających swoją sytuację materialną jako złą lub bardzo złą.

Ponad 90 proc. z tych, którzy w wyborach nie uczestniczyli, uważało, że zależało od nich niewiele lub nic. Badacze nie zwrócili jednak uwagi na to, że nawet wśród tych, którzy zagłosowali, bardzo wysoki był odsetek osób odpowiadających negatywnie na pytanie: „Czy w tych wyborach zależy coś od takiego człowieka jak pan(i)?". Tu aż 75,8 proc. wskazało odpowiedź „niewiele" albo „nic". Świadczyło to o plebiscytowym charakterze wyborów z 1989 r.

Sami ankietowani uważali, że nawet wyższa frekwencja nie zmieniłaby znacząco wyników. Na pewno nie pomogłaby władzy (mimo że ta liczyła na taki efekt), skoro wśród tych, którzy nie poszli do urn 4 czerwca dominowali zwolennicy ewentualnego głosowania na kandydatów Solidarności (31,5 proc.), a na koalicję rządzącą oddałoby głos zaledwie 4,8 proc.

Nie omieszkano również zapytać o listę krajową – niezwykle istotny element tych wyborów – która zawierała 35 nazwisk czołowych członków PZPR oraz ich satelitów, m.in. premiera Mieczysława F. Rakowskiego, ministra obrony gen. Floriana Siwickiego, byłego przywódcy PZPR Stanisława Kani czy znanego reżysera filmowego Jerzego Kawalerowicza. Komuniści pewni uzyskania akceptacji w społeczeństwie nie zabezpieczyli się przed odrzuceniem listy krajowej i nie wprowadzili do ordynacji wyborczej ponownej możliwości głosowania nad nią. Aby uzyskać wybór, kandydat musiał przekroczyć 50-proc. próg uzyskanych głosów. Ta sztuka udała się tylko profesorom Mikołajowi Kozakiewiczowi i Adamowi Zielińskiemu. Pozostałych 33 kandydatów poniosło porażkę. Władze i Komitet Obywatelski „S" musiały znaleźć wyjście z impasu, o czym za chwilę.

Wyniki powyborczych sondaży jednoznacznie wskazywały, że gdyby nawet niegłosujący poszli ostatecznie do urn, kandydaci z listy krajowej i tak w większości by przepadli. Zaledwie 13,3 proc. ankietowanych zadeklarowało bowiem, że nie skreśliłoby z niej nikogo, natomiast 17 proc. skreśliłoby wszystkich, a 41,5 proc. niektórych. Z pewnością kilka osób więcej miałoby jednak szansę na przekroczenie progu (np. Kazimierzowi Olesiakowi z władz ZSL, wicepremierowi i ministrowi rolnictwa, zabrakło zaledwie 0,02 proc., a prezes Zarządu Głównego Ligi Polskich Kobiet Elżbiecie Lęcznarowicz – 0,15 proc).

Wspomniany wyżej impas został przełamany 8 czerwca na posiedzeniu Komisji Porozumiewawczej, czuwającej nad prawidłową realizacją postanowień okrągłostołowych. Strona Lecha Wałęsy zaakceptowała możliwość ponownego głosowania nowej listy krajowej w drugiej turze, 18 czerwca, co wymagało zmian w ordynacji wyborczej. Ta decyzja oraz zmiana ordynacji pomiędzy pierwszą i drugą turą wywołała spory w komitetach obywatelskich i wśród ich wyborców. Elżbieta Markowicz (członek KO „S" w Rzeszowie, potem m.in. sędzia Trybunału Stanu) po latach mówiła: „Dla mnie muszę to przyznać, zdradą była zgoda [...], żeby Rada Państwa zmieniła ustawę Ordynacja wyborcza w tym kierunku, żeby Listę Krajową, która padła, rozpisać tylko i wyłącznie na komunistów i partie satelickie. Bo jeśli Naród nogami powiedział: »nie« to nie wolno było nikomu z opozycji wyrażać zgody. [...] I to dla mnie jest większą zdrada niż zdrada Okrągłego Stołu".

Podobnych głosów było znacznie więcej, stanowiły reakcję na brak poszanowania standardów demokratycznych oraz decyzji wyborców przez krąg bliskich współpracowników Lecha Wałęsy i jego samego. Jeszcze przed drugą turą – w której frekwencja dramatycznie spadła – zapadła też decyzja o likwidacji z końcem czerwca 1989 r. komitetów obywatelskich, co wywołało kolejne liczne protesty. Wałęsa i jego współpracownicy, nie bacząc na protesty własnego środowiska, konsekwentnie i bez względu na zmieniającą się sytuację polityczną realizowali postanowienia okrągłego stołu. Wybór Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta w lipcu 1989 r. był kolejnym przykładem tej niezrozumiałej dla wielu osób taktyki uległości wobec pobitego i zrujnowanego moralnie i politycznie przeciwnika w postaci komunistycznej partii i jej funkcjonariuszy.

Wspominając wybory z czerwca 1989 r., warto dodać, że w ich cieniu pozostawała tragedia księży Stefana Niedzielaka, Sylwestra Zycha i Stanisława Suchowolca zamordowanych przez SB w 1989 r., a także dekompozycja nie tylko obozu solidarnościowego, ale i idei tego ruchu. ©?

Dr Sebastian Ligarski jest historykiem, naczelnikiem Oddziałowego Biura Badań Historycznych Instytutu Pamięci Narodowej w Szczecinie

Pod koniec lat 80. ubiegłego wieku fatalna sytuacja gospodarcza kraju oraz fiasko kolejnych reform zmusiły władze PRL do poszukiwania dróg wyjścia z sytuacji. Po przegranej debacie telewizyjnej szefa Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych (OPZZ) Alfreda Miodowicza z Lechem Wałęsą w listopadzie 1988 r. zdecydowano się na zintensyfikowanie rozmów z wyselekcjonowaną częścią opozycji demokratycznej. W wyniku obrad Okrągłego Stołu zakończonych 5 kwietnia 1989 r. zapadła decyzja o rozpisaniu wyborów kontraktowych do Sejmu. Władze zagwarantowały sobie 65-proc. reprezentację (299 mandatów), o pozostałe 35 proc. (161) mogli się ubiegać kandydaci opozycji. Zgodzono się na całkowicie wolne wybory do reaktywowanego Senatu, gdzie do podziału było 100 mandatów. Uzgodniono powołanie urzędu prezydenta z szerokimi uprawnieniami i nieoficjalnie wysunięcie na to stanowisko kandydatury gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Datę wyborów parlamentarnych ustalono na 4 i 18 czerwca.

Do walki o głosy stanęła strona rządowo-partyjna wraz z koalicjantami Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej: Zjednoczonym Stronnictwem Ludowym, Stronnictwem Demokratycznym, OPZZ i stowarzyszeniami katolickimi, czyli PAX, Polskim Związkiem Katolicko-Społecznym, Unią Chrześcijańsko-Społeczną, oraz opozycja, w tym Komitet Obywatelski Solidarność nazywany potocznie „drużyną Wałęsy".

Zgrupowana w KO część opozycji po spacyfikowaniu w mało demokratyczny sposób przez Lecha Wałęsę sporów wewnętrznych przystąpiła do promowania się jako jeden, zwarty blok. Ustalono zasadę jednego kandydata na jeden mandat. Oprócz KO w wyborach wystartowali kandydaci Konfederacji Polski Niepodległej, Grupy Roboczej Komisji Krajowej, Unii Polityki Realnej czy Ruchu Wolnych Demokratów.

Do bojkotu wyborów wezwały Solidarność Walcząca, Liberalno-Demokratyczna Partia „Niepodległość", Polska Partia Socjalistyczna – Ruch Demokratyczny, Federacja Młodzieży Walczącej i część uczestników Ruchu Wolność i Pokój. 4 czerwca 1989 roku głosowanie trwało w godzinach 6-22. Nie było ciszy wyborczej, agitacji zaś nie wolno było prowadzić jedynie na terenie lokali wyborczych. Głosujący mieli przed sobą kartki z nazwiskami kandydatów, bez określenia ich przynależności partyjnej oraz innych wskazówek ułatwiających identyfikację. Aby zagłosować na swojego kandydata, należało przekreślić wszystkie nazwiska, pozostawiając jedno, wybrane.

W pierwszej turze KO „S" uzyskał 160 na 161 mandatów w Sejmie i 92 miejsca w Senacie. Przepadło 33 z 35 kandydatów z firmowanej przez władze listy krajowej oraz kandydaci opozycyjni spoza Komitetu Obywatelskiego. Frekwencja wyniosła 62,3 proc. Druga tura odbyła się 18 czerwca, a w niej KO zdobył jeszcze „brakujący" mandat w Sejmie i siedem z ośmiu mandatów w Senacie. Kandydaci władzy obsadzili zaś wolne mandaty pozostałe po klęsce listy krajowej z pierwszej tury. Do urn poszło tym razem 25 proc. uprawnionych.

Czytaj także:

Polska wykorzystała chwilową słabość Moskwy, aby na trwałe stać się częścią Zachodu. To efekt determinacji wszystkich sił politycznych w kraju – pisze Jędrzej Bielecki

Dobrze pamiętam 4 czerwca 1989 roku. Nie było euforii i nikt wtedy nie nazwałby tych dni „historycznymi" - pisze Jerzy Surdykowski

Niebywałe, że po raz pierwszy od 200 lat po ulicach chodzi pokolenie, które o podległości narodu słyszało tylko z drugiej ręki – twierdzi dr Jarosław Kuisz

Sport w PRL przysparzał krajowi więcej splendoru niż niejedna gałąź gospodarki. Władza dbała o niego bardziej niż po 1989 r. – pisze Stefan Szczepłek

Wybory były za kilka dni. To prawda, że wolne tylko częściowo, ale kto się tym przejmował, czuliśmy, że będą jak pięść, która tak mocno walnie system w mordę – pisze Bogusław Chrabota

Jak mamy wspólnie świętować to, co wydarzyło się 30 lat temu, jeśli spieramy się zażarcie o to, kto powinien się z kim przywitać? – pisze Michał Szułdrzyński

Wystąpienie Donalda Tuska, podpisanie Deklaracji Wolności i Solidarności, koncert – to niektóre punkty programu gdańskich obchodów rocznicy 4 czerwca. Uroczystości będą też w Warszawie – pisze Michał Kolanko

PLUS MINUSPrenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:prenumerata.rp.pl/plusminustel. 800 12 01 95

Obchodzimy dziś rocznicę wyborów czerwcowych. Z tej okazji przypominamy tekst, opublikowany w 2019 roku w magazynie „Plus Minus”.

Frekwencja w pierwszej turze wyborów 4 czerwca 1989 r. wyniosła 62,3 proc. i wtedy wielu obserwatorów uznało ją za zaskakująco niską. Ich narzekania mogą się wydawać dziwne, gdy pamięta się ogromne problemy z przekroczeniem progu 50 proc. w głosowaniach w okresie III RP, łącznie z referendum za wejściem do Unii Europejskiej w 2004 r. Sondaże przed wyborami czerwcowymi, przeprowadzane zarówno przez środowiska opozycyjne, jak i władze, wskazywały jednak, że do urn pójdzie między 70, a nawet 90 proc. uprawnionych do głosowania.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Przemyt i handel, czyli jak Polacy radzili sobie z niedoborami w PRL