Niejeden chciałby mieć taki ból głowy, jaki dręczy biurokratów w chińskim rządzie. W lokalnych kasach zostało im jeszcze 4,5 biliona juanów, które otrzymali z budżetu centralnego. To równowartość 700 miliardów dolarów. To, czego władze prowincji nie wydadzą przed 31 grudnia, kiedy kończy się rok fiskalny, będzie musiało wrócić do Pekinu.
Oszczędność karana
Oznacza to, że Chińczycy mają sześć tygodni na roztrwonienie sumy, która jest siedmiokrotnie wyższa od wydatków zaplanowanych w przyszłorocznym budżecie Polski. Zjawisko jest nowe, ale już doczekało się swojej nazwy – „zakupy na wariata".
Im bliżej końca roku, tym większe szaleństwo. – Za oszczędzanie jest nagana, nie pochwała – mówi dziennikowi „China Youth Daily" Ye Qing, zastępca dyrektora urzędu statystycznego prowincji Hubei. – Więc lokalne władze szastają pieniędzmi na prawo i lewo.
Szastanie polega na maksymalnym windowaniu kosztów w miejscu pracy. W urzędach pojawiają się nowe komputery, sprzęt biurowy, pracownicy wysyłani są w delegacje. Po godzinach organizowane są huczne przyjęcia do białego rana. A wysocy rangą dygnitarze partyjni odwiedzają masowo salony samochodowe – najczęściej Audi, bo to najbardziej popularne auto wśród chińskich elit. – Pod koniec roku sprzedaż rośnie nam średnio o jedną trzecią – przyznaje jeden z dilerów Audi w Changchun, trzymilionowym mieście na północnym wschodzie Chin. – Większość naszych klientów stanowią wtedy przedstawiciele rządu.
Centralne planowanie
– Oni nie tylko więcej kupują, ale też przeważnie ostro przepłacają – mówi „Rz" profesor Michael Dutton, ekonomista z Uniwersytetu Londyńskiego. – Wszystko po to, by jak najszybciej pozbyć się pieniędzy.