Jak po 8-latach w Londynie i po powrocie do Polski na stanowisko głównego ekonomisty w największym polskim banku ocenia pan naszą gospodarkę?
Na tle słabego otoczenia zewnętrznego wyglądamy dobrze. Mamy w miarę stabilny wzrost gospodarczy, którego tempo jest bliskie potencjalnemu, więc kryzysu u nas nie ma. Stopa bezrobocia (zharmonizowana) oscyluje wokół 10 proc., czyli w pobliżu stopy neutralnej (NAIRU). Obserwujemy pewien rozdźwięk między wskaźnikami koniunktury a oficjalnymi danymi makro, co wynika z tego, że tematem numer jeden jest kryzys w strefie euro. Niezależnie od tego, czy obywatelom żyje źle czy dobrze, mają z tyłu głowy obawy o kryzys.
Jak długo to rozwiązywanie kryzysu w strefie euro może nas jeszcze zajmować?
W Europie mamy do czynienia ze ścieraniem się interesów politycznych i rynkowych – rynki chcą wymusić na politykach to, co jest pożądane z punktu widzenia ekonomicznego, ale ponieważ nie jest to popularne, politycy nie spieszą się, żeby te rozwiązania wdrożyć. Politycy wykonują pół oczekiwanego kroku i patrzą, czy rynki są zadowolone. Jeśli nie, to wykonują kolejne pół kroku. Mało prawdopodobne wydaje się, że nagle zostanie wypracowane rozwiązanie, które w pełni zadowoli rynki. Ta niepewność może potrwać, w horyzoncie kolejnych kwartałów. Najważniejsze z punktu widzenia wzrostu gospodarczego – ważniejsze może nawet niż polityka kredytowa banków – sa nastroje w sektorze prywatnym. Przedsiębiorstwa mają obecnie rekordowe poziomy gotówki – jest to zjawisko globalne dotyczące wielu krajów, w tym Polski. Podobnie jest w gospodarstwach domowych, które trzymają oszczędności, w obawie, że sytuacja gospodarza może się pogorszyć. To wynika z niepewności i gdyby ją odjąć, gospodarka ruszyłaby ponieważ jest gotówka, która może zapewnić wzrost.
Czy jest zatem szansa, że wzrost inwestycji w Polsce w tym roku może być wyższy niż 8,7 proc. w roku ubiegłym?