Barbara Hollender: Udana ekranizacja nagrodzonej powieści
„Ciemno, prawie noc" to film trudny, wymagający od widza wrażliwości i inteligencji. Ale prawdziwie intrygujący.
Podobno łatwiej adaptuje się dla kina słabą literaturę. Ta ambitna jest zwykle nieoczywista, często nielinearna, koncentruje się nie na akcji, lecz na wewnętrznym świecie bohaterów, ma w sobie tajemnicę i pozostawia duży margines do własnych interpretacji. Dlatego przeniesienie na ekran wyróżnionej Nagrodą Nike powieści Joanny Bator „Ciemno, prawie noc" wydaje się niemal niemożliwe.
A jednak Borys Lankosz, reżyser znakomitego „Rewersu" i kryminału z mocnym społecznym tłem „Ziarna prawdy", dał radę. Jego film – oscylujący między baśnią, thrillerem i horrorem – wciąga, niepokoi, intryguje.
Bohaterka, Alicja Tabor, wraca w rodzinne strony, by napisać reportaż o dzieciach, które giną w niewyjaśnionych okolicznościach. Rozmawia z ich rodzinami, widzi alkoholizm, oziębłość, jest świadkiem dziwnych rzeczy, które dzieją się w mieście. Ale też musi się zmierzyć z przeszłością – nie tylko tą wojenną, która wciąż kołacze się w pamięci miasta, ale i z tragediami, które przez lata z siebie wypierała.
Wracają do niej wydarzenia z przeszłości: samobójstwo siostry, śmierć matki, dziwna relacja w ojcem. W szaro-ciemnoburym Wałbrzychu kobieta przekracza kolejne wrota piekieł i tajemnicy. Są tu wojenne gwałty, ból, pedofilia, ale też opowieść o macierzyństwie. Są różne plany: współczesność, przeszłość i odrywająca się od rzeczywistości bajka o duchach, które stale krążą wokół nas. Są: mrok i refleksja nad naturą zła przechodzącego z pokolenia na pokolenie, nad dziedziczeniem traumy.