Reklama

Łukasz Palkowski: Seriale zacierają granice

Nauczyliśmy się mówić do międzynarodowej widowni. Nasze serialowe opowieści stały się uniwersalne i zrozumiałe. A obecność polskiego aktora w serialu pokazywanym w Europie nie jest dzisiaj niczym niezwykłym – mówi reżyser Łukasz Palkowski.

Publikacja: 05.12.2025 04:30

Łukasz Palkowski.

Łukasz Palkowski.

Foto: PAP/Marcin Obara

Był pan przewodniczącym jury na zakończonym niedawno festiwalu  BNP Paribas Warsaw SerialCon. Jak się mają polskie seriale?

Podczas naszych obrad bardzo interesowało mnie, co na ten temat powiedzą zagraniczni członkowie jury. Byli wśród nich świetni profesjonaliści: autor zdjęć do seriali „Mandalorian” czy „Westworld” Barry „Baz” Idoine, współtwórca kultowego programu „Z Archiwum X” Frank Spotnitz, producentka znanego serialu „Dr. Who” Susie Liggat, a także scenograf Richard Bullock i kostiumograf Edward Gibbon. I wszyscy naprawdę byli pod wrażeniem poziomu, jaki reprezentują nasze serie. Nie spodziewali się historii tak dobrze poprowadzonych, przypominających długie filmy fabularne. Mam zresztą wrażenie, że bardzo starannie została przygotowana selekcja konkursowych tytułów. Obejrzeliśmy seriale komediowe, jak choćby „Aniela” z brawurową rolą Małgorzaty Kożuchowskiej, były cykle dramatyczne, historyczne. Na tę różnorodność też zwrócili uwagę zagraniczni jurorzy. I co najważniejsze, oni znakomicie nasze opowieści rozumieli i odbierali. 

Reklama
Reklama

A co było ważne dla pana?

Miałem pewne zaległości, więc z przyjemnością obejrzałem konkursowe propozycje. Czy mnie coś zaskoczyło? Nie, bo wiem, że nasza kinematografia utrzymuje ostatnio wysoki poziom. Ale chyba najważniejsze jest to, że historie, które pokazujemy, przestały być lokalne. Oczyściliśmy się z bagażu przeszłości. Pewne traumy przepracowaliśmy i nauczyliśmy się mówić do szerokiej widowni. Opowiadać na tyle uniwersalnie, że zagranicznym widzom nie trzeba tłumaczyć, o czym w tym wszystkim chodzi. Być może pewne niuanse ich omijają, ale i tak doskonale nasze filmy rozumieją i odbierają. 

Powiedział pan, że zwycięzca festiwalu – wyprodukowany przez Netfliksa „Heweliusz” Jana Holoubka – jest dziełem kompletnym. Co pana tak zachwyciło?

No właśnie wszystko. Tam nie ma słabych punktów. „Heweliusz” jest znakomicie zrealizowany, wycyzelowany i dopięty dramaturgicznie, świetnie zagrany. Ma doskonałe zdjęcia i dźwięk, a scenografowie i kostiumografowie starannie odtworzyli na ekranie realia lat dziewięćdziesiątych. I wszystko trzyma widza w napięciu. Wykonaliśmy jako jury kilka eksperymentów. Na przykład włączaliśmy sobie fragmenty seriali i za każdym razem, gdy pojawiał się fragment z „Heweliusza”, chcieliśmy oglądać dalej. Wystarczyło kilka obrazków, kawałek dialogów. Ten serial po prostu wciąga widza. 

Czytaj więcej

Kto przebije „Heweliusza”, który jest najlepszym serialem roku
Reklama
Reklama

Rola seriali zmieniła się: od pandemii zadomowiły się one u nas na dobre.

Pandemia stała się tylko katalizatorem, przyspieszyła zmiany. Przykuła nas do telewizorów. Ale seriale już od jakiegoś czasu rosły w siłę i ewoluowały. Zatarła się granica między nimi a filmem. Przestaliśmy opowiadać w sposób epizodyczny, kolejne odcinki nie są już na ogół zamkniętymi historiami. Kiedyś opuszczenie odcinka niczego nie zmieniało. 

Kiedyś serialowy detektyw wyjaśniał w poszczególnych odcinkach kolejne sprawy albo lekarz mierzył się z kolejnymi przypadkami.

Z dzieciństwa pamiętam serial „Dyrektorzy” o fabryce pralek, którą w każdym odcinku kierował inny dyrektor. Zresztą uważam go za bardzo odważny formalnie jak na tamten czas. Ale teraz seriale przypominają bardzo długie filmy poświęcone jednej historii. Żeby je zrozumieć, trzeba śledzić wszystkie odcinki. Połączenie tego trendu i pandemii ogromnie wzmocniło streaming.

Choć cierpią na tym kina, gdzie na dużą frekwencję mogą liczyć głównie amerykańskie blockbustery.

I Wojtek Smarzowski. Myślę, że wciąż nie mamy świadomości, co może się dziś sprawdzić w kinie. Kiedyś było to bardziej przewidywalne. Poza tym zbyt słabo działa marketing. Ludzie często nie wiedzą, że film wszedł na ekrany. Wojtek ze swoim „Domem dobrym” odniósł ogromny sukces, ale też o tym filmie i o temacie domowej przemocy od dawna było głośno. 

Pan na początku swojej zawodowej drogi pracował przy telenowelach. Seriale to dobra szkoła dla reżysera?

Pewnie w każdym przypadku jest inaczej. Reżyseria jest specyficznym zawodem, trudno w nim o recepty. Najważniejsze to: pracować, pracować, pracować. Kiedyś nazywało się to „nabijaniem ręki”. Ja rzeczywiście nabijałem ją sobie przy telenowelach niezbyt wówczas szanowanych przez wszystkich. Ale uczyłem się, jak szybko podejmować decyzje, jak dawać sobie radę z rozmaitymi problemami. Ta szkoła przydaje mi się do dzisiaj. W kryzysowych sytuacjach nie załamuję rąk, tylko szukam innych rozwiązań. Generalnie żadna godzina, którą spędzamy na planie, nie idzie na marne.

Trzydzieści lat temu sensacją stało się „Miasteczko Twin Peaks” Davida Lyncha. Dzisiaj nikogo nie dziwi, że seriale reżyserują najwybitniejsi twórcy filmowi.

W pewnym momencie w serialach pojawiły się gwiazdy, potem zaczęli je realizować prominentni reżyserzy. Ważnym momentem, gdy wszyscy zauważyliśmy, że świat się zmienił, był „House of Cards”. Reżyserował go David Fincher, grał Kevin Spacey. Najwyższa półka. 

Można wymieniać kolejne wielkie nazwiska: w Stanach Jane Campion, Steven Soderbergh, nawet Martin Scorsese, w Europie Paolo Sorrentino, Thomas Vinterberg czy Stephen Frears, w Azji Park Chan-Wook czy Hirokazu Kore-eda. Serial stał się potęgą.

Bo okazało się, że można zrobić coś bardzo wartościowego dla telewizji. Twórcy filmowi szukali w niej i później w streamingu większej niezależności. Choć mam wrażenie, że tam, gdzie są pieniądze, tam zaczyna się cenzura. I ostatnio ta szala się odwraca. Kino zachowuje więcej wolności, a zaostrzenia wtargnęły do streamingu.

Reklama
Reklama

Szefowie portali streamingowych narzucają limity i zasady?

Mają do tego prawo, to oni wydają pieniądze na produkcję. Jeśli chcemy tam pracować, musimy to zaakceptować. 

W jakim kierunku idą zmiany?

To się zaczyna od drobiazgów. W projektach, które dotyczą lat 50. czy 60. bohaterowie nie mogą na przykład palić papierosów. Ale często i w sprawach poważnych padają słowa: „to można, tego nie można”. Umiem z taką cenzurą żyć, ale znów z nadzieją patrzę w stronę kina. 

Od „Rezerwatu”, pana debiutu kinowego, upłynęło prawie 20 lat. Ma pan Złote Lwy za „Bogów” o Zbigniewie Relidze i pierwszych przeszczepach serca. Ta gdyńska nagroda za najlepszy film roku była ważna?

Można powiedzieć, że zmieniła wszystko. Nie narzekałem wcześniej na brak pracy, ale po Złotych Lwach zaczęto mi bardziej ufać. Zatrudnienie mnie nie było artystycznym ryzykiem. Ufano, że potrafię projekt „dowieźć”. Korzystam z tego zaufania do dzisiaj, mam nadzeję, że nie zawodzę. Zarówno w streamingu, jak i w kinie. 

Po „Bogach” oglądaliśmy jeszcze pana film „Najlepszy” osnuty na autentycznej historii Jerzego Górskiego, który pokonał nałóg i został mistrzem świata w triathlonie, a przede wszystkim ojcem dla swojej małej córki. Jednak generalnie zaszył się pan w serialach. Miał pan już wtedy za sobą sukces zrealizowanego dla Canal+ kryminalnego „Belfra”.

„Belfer” był w latach 2015-16 przedsięwzięciem dość odważnym. Nadawcom niełatwo było zdecydować się na jego produkcję. Wreszcie się udało i chyba jakoś ośmieliliśmy innych. W tym samym okresie w HBO powstawał „Pakt” z Marcinem Dorocińskim. Mam poczucie, że od tego momentu coś się na naszej scenie serialowej zmieniło. 

W czasie pandemii przykuła ludzi do telewizorów pana „Chyłka”.

To był pierwszy polski serial, który trafił nie na antenę telewizyjną, lecz bezpośrednio do platformy internetowej. Nie wiedzieliśmy wtedy, że strzelamy sobie w kolano, pozbawiając się tantiem, których platformy do dzisiaj twórcom nie płacą. Ale „Chyłka” przetarła kilka szlaków. Przede wszystkim pozwoliliśmy sobie na ciut więcej niż na Zachodzie, bo wprowadziliśmy bardzo kontrowersyjną główną bohaterkę. Szefowie platformy zgodzili się na to, bo projekt im się podobał. Byli gotowi nawet płacić kary Radzie Radiofonii i Telewizji. W końcu jednak wszystko się udało, znakomitą kreację stworzyła Magda Cielecka. Po kilku sezonach musieliśmy odpocząć, ale mieliśmy sporo satysfakcji.

Reklama
Reklama

Streaming wyprowadził polskie seriale w świat.

Dla mnie to był szok. Robiąc oryginalny serial dla Netfliksa wiedziałem, że trafi on do wielu krajów. Ale zdałem sobie sprawę, co to oznacza, gdy znajomi zza granicy zaczęli dzwonić, że widzieli mój nowy serial, czyli „Kibica”. Wtedy do mnie dotarło, jak wielka jest ta promocja. 

Promocja także reżyserów i aktorów.

To prawda, granice się zacierają. Kiedyś obecność polskiego aktora w serialu pokazywanym w Europie, a nawet na świecie, wydawała się niemal marzeniem ściętej głowy. Teraz nie jest niczym niezwykłym. To się po prostu dzieje.

Piotr Domalewski powiedział mi niedawno: „Po co miałbym wyjeżdżać w świat? Świat jest dzisiaj tutaj”.

Dokładnie tak jest. Bardzo lubię podróżować i zwiedzać, ale mogę to robić prywatnie. A nasza praca coraz częściej sama wychodzi w świat.

Na początku 2025 roku na platformy weszły dwa pana seriale: „Kibic” i „Langer”. Pierwszy – sportowy, kibicowski. Drugi – detektywistyczny.

Nie były robione jednocześnie i to też jest specyfika pracy dla streamingu. „Kibic” przeleżał w Netfliksie rok.

Dlaczego?

Nie wnikam w politykę stacji. Oni czekają na właściwy czas, prowadzą badania i zapewne wiedzą, co robią. Pewien kierownik planu powiedział mi niedawno: „Stary, zrobiłem cztery filmy dla Netfliksa, jeszcze żaden nie miał premiery”. Wszystkie czekają na właściwy moment.

Reklama
Reklama

Ale zatęsknił pan za kinem. W lutym ma wejść na ekrany pana film „Pojedynek”. Na razie niewiele o nim publicznie wiadomo. Zdradzi pan coś?

Po 17 września 1940 r. Rosjanie aresztowali setki polskich inteligentów, próbując ich indoktrynować. To niedopowiedziany fragment naszej historii. Znamy jej finał, ale nie przebieg. Scenariusz został oparty na prawdziwych wydarzeniach. Złożyły się na niego wspomnienia wielu osób.

W głównych rolach wystąpili Jakub Gierszał i Aidan Gillen. Skąd wziął się pomysł, żeby zaangażować jednego z bohaterów „Gry o tron”?

Od początku chcieliśmy, żeby był to projekt międzynarodowy. Opowiadaliśmy historię mało znaną, ale próbowaliśmy zrobić to tak, żeby mogła być obejrzana także za granicą. I od razu stawialiśmy na wielką gwiazdę. Moim zdaniem Aidan jest w „Pojedynku” wspaniały. Jak ocenią widzowie, wkrótce się przekonamy.

W tej bardzo polskiej historii też pan postawił na uniwersalizm?

W każdym razie starałem się. Zawsze mieliśmy tendencję raczej do rozdrapywania ran, a nie ich leczenia. Ja próbuję spojrzeć inaczej. Dzisiaj, kiedy świat stał się tak niespokojny, może widzowie znajdą w „Pojedynku” coś ważnego dla siebie. 

Pana filmy zawsze niosły nadzieję. „Pojedynek” też zostawi dla niej jakąś furtkę?

Bardzo chciałem, żeby tak było. W tragicznej, wojennej historii szukałem czegoś, co pozwoli nam wyjść z kina z jakąś pozytywną myślą. Chciałem, by nadzieja tkwiła we wnioskach, jakie można wyciągnąć z tego filmu. Czy udało się? Na to pytanie odpowiedzą widzowie.

Reklama
Reklama

Pracuje pan ostatnio niemal bez przerwy. Nie tęskni pan za odpoczynkiem?

22 stycznia zaczynam zdjęcia do kolejnego filmu. Po nim będzie następny, a potem pewnie kolejna seria „Langera”. Urlop? Może w 2027 roku?

 

 

 

 

Reklama
Reklama
Film
Kto przebije „Heweliusza”, który jest najlepszym serialem roku
Film
Joel Edgerton i „Sny o pociągach": niezwykli ludzie wierni dawnej miłości
Film
Zobacz seriale, o których zaraz będzie głośno! Zapraszamy na pokazy specjalne podczas BNP Paribas Warsaw SerialCon
Film
Michelle Fairley odebrała statuetkę Cutting Edge, a Kinoteka wypełniła się fanami seriali – ruszyła druga edycja BNP Paribas Warsaw SerialCon!
Materiał Promocyjny
Startupy poszukiwane — dołącz do Platform startowych w Polsce Wschodniej i zyskaj nowe możliwości!
Film
STARS ON STAGE – GWIAZDY NA WYCIĄGNIĘCIE RĘKI W KINOTECE!
Materiał Promocyjny
Jak rozwiązać problem rosnącej góry ubrań
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama
Reklama