Długo dochodził pan do zawodu reżysera. Pierwszy film „Performer” zrobił pan z Łukaszem Rondudą tuż przed pięćdziesiątką, pana – samodzielna już – „Zgoda” powstała dwa lata później. Nie żal panu tych wcześniejszych lat?
Kiedyś do szkoły filmowej, na reżyserię, można było zdawać dopiero po skończeniu innych studiów. To był dobry zwyczaj, bo rzemiosło można opanować, ale żeby ludziom powiedzieć coś istotnego, trzeba dojrzeć, samemu czegoś doświadczyć. Ja wchodziłem w ten zawód powoli i świadomie. Byłem po technikum budowy okrętów. Kochałem teatr. Niestety, bez wzajemności. W warszawskiej Akademii Teatralnej skończyłem wydział wiedzy o teatrze, pracowałem jako dziennikarz. Odezwał się jednak film i jestem, gdzie jestem. Miałem 34 lata, gdy trafiłem do Studium Scenariuszowego w łódzkiej Szkole Filmowej, potem był kurs reżyserski w Szkole Wajdy. Spotkałem wspaniałych ludzi, którzy mnie wciągnęli do tego świata. Edward Żebrowski, Wojciech Marczewski – to oni wpłynęli na mój sposób widzenia kina i opowiadania historii.
Pana filmy są bardzo kameralne, ale odbija się w nich świat. Taka była „Zgoda” – opowieść o miłosnym trójkącie w powojennej, strasznej rzeczywistości na Śląsku. Taki jest „Brat”, który właśnie wszedł na ekrany. Matka, dwóch synów, ojciec w więzieniu. Zagubienie. Jest w tej opowieści duch dzisiejszej Polski.
Swietłana Aleksijewicz w książce „Wojna nie ma nic z kobiety” napisała, że interesuje ją mały człowiek w wielkiej historii. To jest mi bardzo bliskie. Podobnie jak kino Mike’a Leigh czy Kena Loacha. Oni obaj opowiadają o tragediach, które dotykają skromnych ludzi, często odrzuconych, drugo-, trzecioplanowych w tym świecie. Ja też nie szukam w kinie bohatera, półboga który pokazuje, jak żyć Wolę historie, w których możemy się przeglądać, dzięki którym czujemy się mniej samotni. Bo wierzę, że kultura zmniejsza nasze dojmujące odczucie wyobcowania.
Maciej Sobieszczański, reżyser „Brata"
Jak narodziła się historia z „Brata”?
Zaczęło się od tego, że Grzegorz Puda, mój student na scenariopisarstwie w Łodzi, przyszedł z pomysłem na piętnastominutowy film. Bardzo mi się podobał jego świat. Dzieli nas pewnie ze 30 lat, ale mieliśmy podobne tradycje rodzinne: on był starszym bratem, ja młodszym. Ja nie miałem w swoim życiu ojca, poznałem go jako trzydziestokilkulatek. On też miał ojca nieobecnego. Jakoś nam było blisko. Razem napisaliśmy scenariusz.