Tak zaczyna się film "4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni". Za chwilę te dwie młode kobiety przeżyją najstraszliwszy dzień swojego życia. Jedna z nich podda się zabiegowi aborcji - w Rumunii lat 80. nielegalnej. Druga pomoże jej zaaranżować spotkanie z lekarzem, wynajmie pokój w hotelu, solidarnie się nią zajmie. Obie mogą za to zostać skazane na dziesięć lat więzienia.
W Rumunii zakaz usuwania ciąży wprowadzono w 1966 roku. W 1989 roku jednym z pierwszych aktów prawnych w wolnym kraju został on zniesiony, szacuje się jednak, że wciągu 23 lat jego obowiązywania z powodu powikłań po źle przeprowadzonych zabiegach zmarło ok. 500 tys. kobiet. Ta liczba - równa populacji dużego miasta -wydaje się wręcz nieprawdopodobna, ale podają ją wszystkie źródła, pada też w dokumencie Florina Iepana "Dzieci dekretu".
Zresztą, oglądając obraz Mungiu, też łatwo w nią uwierzyć. Zwłaszcza wówczas, gdy reżyser z najdrobniejszymi detalami pokazuje, jak lekarz szarlatan w brudnym hotelowym pokoju dokonuje zabiegu za pomocą niesterylnych narzędzi. A przecież dowiadujemy się, że dziewczyna jest już w drugim trymestrze ciąży.
Jednak "4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni" nie są społecznym dramatem o skutkach ostrej ustawy antyaborcyjnej. To nie jest socjalistyczna wersja "Very Drake". Cristian Mungiu robi film o ludziach żyjących w systemie totalitarnym. Na ekranie nie pada wprawdzie nazwisko Ceausescu, ale jego reżim obecny jest w każdym kadrze.
A więc Rumunia końca lat 80. Akademik, w którym ze ścian sypie się tynk. Hotel w socjalistycznym stylu z ciężkimi meblami i odrapaną łazienką. Wymarłe ulice, po których tylko z rzadka przejeżdża jakiś samochód. Smutni ludzie, bez cienia uśmiechu.