Moje filmy to dobry chleb

Filmy robi się przede wszystkim dla widzów, uwzględniając ich potrzeby. Nie ma różnicy między filmowcem a piekarzem - mówi Andrzej Saramonowicz

Aktualizacja: 24.03.2008 15:56 Publikacja: 21.03.2008 23:26

Moje filmy to dobry chleb

Foto: Rzeczpospolita

Rz: Zarówno „Testosteron”, jak i „Lejdis” wyprodukowała spółka Van Worden. Tak nazywał się bohater „Rękopisu znalezionego w Saragossie”. Co to za gra z widzami, jakiś ukryty komunikat?

Ani tajemnicy, ani metakomunikatu w tym nie ma. To skutek mojej wieloletniej miłości do powieści Jana Potockiego. Wiele lat temu pomyślałem, że jeśli kiedykolwiek założę firmę, chcę, by nazywała się Van Worden. I tak się stało, choć większość ludzi myśli, że musimy być częścią jakiegoś holenderskiego koncernu.

A może, robiąc pieprzne komedie, chcecie zasugerować, że jednak jesteście intelektualistami, erudytami.

Ależ my jesteśmy intelektualistami tak czy inaczej, bez konieczności sugerowania czegokolwiek komukolwiek! Mamy po prostu taki fundament kulturowy, na tyle szeroki zresztą, że nazwa Van Worden – w momencie powoływania przez nas produkcyjnej firmy filmowej – rywalizowała z „O’rety!”, zaczerpniętą z „Tytusa, Romka i A’Tomka”. Zdecydowałem się w końcu na Van Worden, bo jest zdecydowanie bardziej pojemna. Jestem też wyczulony na brzmienia.

Co to znaczy w praktyce?

Nie mogę nic napisać o bohaterze, dopóki nie wymyślę właściwego imienia i nazwiska. Uważam, że jest w nich ukryty los człowieka. Inny jest świat Andrzeja Kmicica i Romana Maliniaka.

A bohaterki „Lejdis” jak się nazywają?

Korba (Anna Dereszowska) to Karolina Korbowicz.

Bardzo ostra kobieta.

Prawdziwa Korba, bez dwóch zdań. Edyta Olszówka gra Łucję Grobik. To zdrobnienie od grobu odbiera jej powagę, ale i posępność. Magda Różczka to Monia Kochanowska; tu zależało mi na ładnym polskim nazwisku, które opisywać miało ład i urodę życia, które ofiarował Moni – wraz ze swoim nazwiskiem – mąż. Nazwisko Gośki (Iza Kuna) w filmie nigdy nie pada. Nazywa się Turejczuk-Wizna i jest żoną europosła Artura Wizny.

Wizny?

Wizna to w naszej historii „polskie Termopile”, gdzie we wrześniu 1939 roku 720 Polaków bohatersko odpierało ataki 42 tysięcy żołnierzy XIX Korpusu Pancernego generała Guderiana. Współczesny Artur Wizna, którego sportretowałem, to prawicowy polityk ukrywający przed sobą i całym światem, że jest homoseksualistą, aż w końcu bohatersko ujawnia prawdę. Bawiło mnie połączenie takiej postaci z takim nazwiskiem. Dziś „polskie Termopile” to obrona najróżniejszych społecznych i obyczajowych tabu, które i tak muszą wyjść na światło dzienne.

Zakłada pan teczkę każdemu z bohaterów?

Przed napisaniem scenariusza robię zawsze bardzo szczegółowe dossier każdego z bohaterów. Staram się wiedzieć o nim więcej, niż widz musi. Wtedy łatwiej mi opisać postaci w szeregu różnych zdarzeń. A pełną wolność twórczą czuję tylko na początku pracy – kiedy zaczynam wymyślać scenariusz. Mogę sobie pozwolić na wszystko.

Na sylwester latem, który jest kanwą „Lejdis”?

Na przykład. Potem staję się już niewolnikiem własnej kreacji, co zresztą zawsze mnie zastanawiało. Właśnie dlatego pomyślałem, że mówienie o omnipotencji Boga jest jakimś absurdem. Stworzone dzieło może ograniczyć nawet Najwyższego Stwórcę. Co dopiero mnie.

To czym jest pisanie?

Przypomina spotkanie ze znajomymi. Przyglądam się bohaterom spacerującym po mojej wyobraźni i słucham, co mają mi do opowiedzenia. Niby należą do mnie, niby ja ich wymyślam, ale muszę działać zgodnie z logiką świata, który wcześniej narysowałem. Oczywiście jak się uprę, mogę pisać wbrew niej, ale wtedy cały ten świat ulegnie zniszczeniu. A nawet w komedii – choćby nie wiem, jak bardzo zwariowanej – musi być logika, której autor, chcąc nie chcąc, musi się poddać.

Czy to kwestia pisarskiej intuicji czy edukacji?

Obu tych doświadczeń w trudnych do oszacowania proporcjach. Przeczytałem wiele podręczników na temat tworzenia scenariuszy, ale pisząc, wielokrotnie dochodziłem do własnych rozwiązań. W Polsce zresztą nie ma się od kogo uczyć, bo scenariopisarstwo jest na bardzo niskim poziomie. Krytyka z uporem maniaka preferuje emocjonalny bełkot, w którego czeluściach łatwiej ukryć brak intelektualnego aparatu do wydawania chłodnych, opartych na rzeczowej analizie sądów.

I nie ma pan żadnych wzorców w polskiej kinematografii? A Machulski?

Machulskim fascynowałem się jako nastolatek. „Vabank” czy „Seksmisja” to były odkrycia pokoleniowe. Ale najważniejszym polskim twórcą filmowym jest dla mnie i pozostanie Andrzej Wajda. Polskie kino to Wajda z „Popiołem i diamentem”, „Pannami z Wilka”, „Krajobrazem po bitwie”, „Brzeziną”, „Ziemią obiecaną”, a potem długo, długo nic. Na drugim miejscu jest dla mnie Wojciech Jerzy Has z „Rękopisem znalezionym w Saragossie”, „Pożegnaniami” i „Pętlą”. Z reżyserów zagranicznych największy wpływ wywarli na mnie Francis Ford Coppola, Roman Polański, którego trudno uznawać za polskiego filmowca, i Woody Allen. Obejrzałem ostatnio ponownie wszystkie komedie Allena i zdziwiło mnie, że kiedyś przy „Manhattanie” czy „Annie Hall” pękałem ze śmiechu, a teraz dostrzegam głównie dramat żartem podszyty.

W „Lejdis” jest tak samo, dlatego uznawanie filmu przez większość krytyki za wesołą komedię jest pozbawione sensu.

Trochę sami jesteśmy temu winni, ponieważ chcąc mieć publiczność, nacisk całej akcji promocyjnej położyliśmy na komediowość filmu. Wiedziałem, że jak w reklamie zacznę dzielić włos na czworo, mówić, że jest jeszcze drugie dno, to ludzie nie przyjdą do kina. A bardzo chciałem, by zobaczyli film, który wywołuje zarówno łzy śmiechu, jak i wzruszenia, bo wiem, że obie te emocje są widzom niezwykle potrzebne. Jesteśmy zresztą z reżyserem Tomkiem Koneckim na takim etapie rozwoju artystycznego, że nie chcemy już tylko wyłącznie rozśmieszać. Ogromnie się cieszę, że nasz plan się powiódł, że widzowie polscy pokochali „Lejdis”. Mamy dziś ponad 2,3 mln widzów. Jesteśmy na piątym miejscu najpopularniejszych polskich filmów wyprodukowanych po 1989 r. – za „Ogniem i mieczem”, „Panem Tadeuszem”, „Quo vadis” i „Katyniem”. Wyprzedziliśmy „Kilera”. Tego się już nie da zbagatelizować, mimo że część polskiej krytyki filmowej nieustannie próbuje nas lekceważyć.

Jak się planuje film dla dwóch milionów widzów?

Filmy robi się przede wszystkim dla widzów, uwzględniając ich potrzeby. Nie ma różnicy między filmowcem a piekarzem. Gdyby polscy piekarze mieli takie samo poczucie misji jak lwia część polskich reżyserów czy krytyków, codziennie rano zamiast smacznego pieczywa bylibyśmy częstowani owocami piekarniczych eksperymentów, słyszelibyśmy ciągle, że skoro nie chcemy ich jeść, to znaczy, że jesteśmy prymitywni. Dramat polskiego kina polega na tym, że chce być eksperymentalną piekarnią, która dostarcza towar do supermarketu i dziwi się, że klienci wolą zwykły, pachnący chleb. Nie tylko się dziwi, ale i wkurza, bo większość tak zwanych artystów chciałaby cieszyć się uznaniem i zarabiać duży szmal. Problem w tym, że ciągle robią zakalce. Tymczasem trzeba opowiedzieć historię w sposób interesujący dla widzów o różnej wrażliwości. W „Lejdis” najmniej wyrobionych interesuje szybka akcja i galopada nieporozumień, a widownię inteligencką – oprócz humoru – dramat psychologiczny i metaznaczenia. Przede wszystkim jednak film powinien się podobać samym twórcom. „Lejdis” robiliśmy dla siebie. Wcześniej widziałem zbyt wiele polskich tytułów, które miały być hitami, a czułem, że nie przyniosły satysfakcji nawet twórcom, bo były wykalkulowane na zimno, z myślą, by z bezrozumnej tłuszczy wyciągnąć mnóstwo kasy.

To dlaczego robiliście badania fokusowe?

Zrobienie filmu to żadna sztuka – trzeba jeszcze z nim dotrzeć do widza. Jako scenarzysta i producent czułem się odpowiedzialny za sukces filmu od momentu, kiedy wpadłem na pomysł, by powstał – aż do chwili, kiedy trafił do kin. Kiedy Tomek Konecki kręcił i montował „Lejdis”, ja wymyślałem kampanię reklamową ze strategią komunikacji, plakatem, hasłem, zwiastunami kinowymi, filmem telewizyjnym, spotami radiowymi.

A jak się zaczęło?

Po teatralnym sukcesie „Testosteronu” chciałem napisać coś o kobietach. Przygotowując się do tego, znalazłem w Internecie kobiecy blog. Zaproponowałem autorkom współpracę. Ich próby napisania samodzielnego scenariusza trwały jakieś dwa lata, ale efekty były mizerne. W kwietniu zeszłego roku zorientowałem się, że mamy wszystko: pieniądze, aktorów i termin sierpniowy rozpoczęcia zdjęć, ale nie ma historii na film. Zacząłem tworzyć zupełnie nową historię, zostawiając ze starej wersji jedynie jedną scenę. Potem wraz z trzema autorkami bloga i moją żoną Małgosią przez sześć tygodni po kilkanaście godzin na dobę pisaliśmy tę nową historię. To było zupełne szaleństwo, bo ostateczna wersja scenariusza powstała ma miesiąc przed zdjęciami.

Czy pana żona i przyjaciółki przeklinają tak ostro jak lejdis?

Nigdy nie miałem problemów z tym, że kobiety przeklinają. Dramat zaczyna się wtedy, kiedy oprócz wulgaryzmów kobieta nie zna innych słów. Z mężczyznami jest podobnie. To oczywiste, że zarówno mężczyźni, jak i kobiety w sytuacjach skrajnych, jakie pokazuje „Lejdis”, wyrażają emocje dosadnością języka. Wulgaryzmy wzmacniają ekspresję wypowiedzi, a nasz stosunek do nich bardzo się zliberalizował.

Ale jak amerykański aktor zapala papierosa, to klnie ładniej niż polski.

Uwielbiam amerykański serial „Sześć stóp pod ziemią”. Świadczy o wielkiej wrażliwości i humanizmie twórców. Ale jeśli chodzi o język – „Lejdis” przy nim to film dla przedszkolaków.

Rzeczywiście lejdis przeklinają bardzo seksownie. Ale panu chodziło chyba o coś innego: że współczesne kobiety nie mogą i nie chcą być już tylko potulnymi matkami Polkami i w naszym agresywnym życiu muszą być silniejsze od mężczyzn.

Wydaje mi się, że w „Lejdis” powiedzieliśmy jakąś prawdę o tym, co się wydarzyło przez ostatnie 20 lat w wolnej Polsce, a mianowicie, że rewolucja społeczna i obyczajowa wywołała większe zmiany w kobietach niż w mężczyznach.

Jak aktorki zareagowały na pieprzny scenariusz?

Z początku bały się ostrego języka, okropnie wszystko przeżywały. Próbowały zamieniać się tekstami, Magda Różczka chciała konieczne oddać komuś monolog o nietoperzu z Bali i jego wielkim penisie, nie rozumiejąc, że ten tekst nie służy epatowaniu widza, ale opisaniu kompleksów jej bohaterki. Wiem, że dziewczyny dzwoniły do siebie, dochodziło do scen histerii. Na szczęście po każdej próbie ich obawy malały. Tomek Konecki cierpliwie rozwiewał wszelkie wątpliwości. Zaczęły się identyfikować z postaciami i w dniu rozpoczęcia zdjęć – były już lejdis. W pewnym sensie są nimi do tej pory, bo bardzo się zaprzyjaźniły i ciągle się spotykają.

Czy w czasie prywatnych spotkań zachowały filmowy rodzaj ekspresji?

Z ostatniego spotkania wysłały mi esemesa, na który nawet filmowe lejdis by się nie odważyły. Popłakałem się ze śmiechu.

Może pan coś zacytuje?

Nigdy w życiu! Gdyby ich faceci się dowiedzieli, co one wypisują, nie pozwoliliby im wychodzić z domu, nie mówiąc już o zagraniu w „Lejdis 2”!

Film pokazuje rewolucję obyczajową, ale nie obawia się pan efektu kuli śniegowej, że niedługo już wszystkie panie będą nam przysyłały takie esemesy, których nie będziemy mogli zacytować w wywiadzie?

Wywiady nie są dobrą okazją do cytowania esemesów, a ludzie gotowi ujawniać swoją prywatność w publicznych wypowiedziach budzą mój niesmak. A „Lejdis” ani trochę nie są groźne obyczajowo. Nie opowiadamy ani o narkotykach, ani o przemycie samochodów, brutalnych gwałtach, strzelaniu w głowę, porwaniach, przemocy itp. Jedna z bohaterek jest zakochana w swoim mężu, druga nieszczęśliwa, bo nie może mieć dziecka, trzecia zmaga się z niewiernością partnera, czwarta nie radzi sobie z niezależnością za wszelką cenę. Na końcu opowiadają się za wartościami, pod którymi każdy normalny człowiek może się podpisać. A że ich zmagania z życiem ukazane są w pewnym przerysowaniu? To jedynie konsekwencja języka komedii.

A panom obawiającym się nazbyt ostrych pań można powiedzieć: „Chłopaki nie płaczą”.

Można, chociaż nie sądzę, by mężczyźni odczuwali niezadowolenie z obcowania z takimi kobietami jak lejdis.

To prawda, że trudno odrzucić propozycję pięknej kobiety, która każe zaprosić się na wódkę. A propos – nie zamierzacie założyć sieci restauracji Lejdis, portalu nasze lejdis.pl? Sądząc po frekwencji, sporo można by zarobić na reklamie damskiej bielizny, zdrowej żywności.

Być może powinniśmy założyć sieć knajp Lejdis z wielkim różowym szyldem, ale ponieważ jesteśmy entuzjastami robienia filmów, zostaniemy przy tym zajęciu, bo nam całkiem nieźle wychodzi.

Porozmawiajmy o mężczyznach. Zarówno z „Testosteronu”, jak i z „Lejdis” wynika, że to gatunek skazany na wyginięcie, ustępujący pola kobietom, czekający na ich lepszy dzień, litość.

Aż tak dramatycznie tego nie widzę, ale na pewno zmienia się rola i pozycja kobiety. Mężczyźni przez wieki dominowali, a teraz oddają im pole, są w defensywie. Również dlatego, że nie tworzą wspólnoty i nie czują potrzeby, by w zmienionych przez aktywność kobiet okolicznościach od nowa określić swoją rolę. Tymczasem stary model męskości już się dawno zużył.

Doświadczenia Zachodu pokazują, że rosnąca aktywność kobiet, przeciwko której nic nie mam, prowadzi współczesną rodzinę na skrzyżowanie, gdzie drogi kobiet i mężczyzn się rozchodzą. Potrzebny jest reproduktor, a potem lejdi mówi do swojego byczka „ciao, amigo!”.

Podoba mi się świat, w którym kobiety panują nad własną płodnością i zyskują znacznie więcej wolności osobistej. Uważam, że współczesna cywilizacja euroamerykańska – z jej ochroną praw jednostki, liberalizmem, sceptycyzmem i racjonalizmem – jest czymś najlepszym, co przydarzyło się człowiekowi od początku istnienia gatunku. Nie odpowiada mi totalizm współczesnych Chin, skomplikowane relacje społeczne Indii, religijna opresyjność krajów islamskich czy nędza i choroby Afryki. Ani Europa sprzed 70 czy 700 lat.

W „Lejdis” pojawił się wątek gejowski. Czy to uwertura trzeciej części cyklu?

W następnym filmie naruszymy kilka tabu, ale nie będziemy opowiadać o gejach. Bohater-gej pojawił się w „Lejdis” dopiero w ostatniej wersji scenariusza. Wcześniej mąż Gośki, Artur, był postacią zupełnie bezbarwną. A ponieważ heteroseksualno-homoseksualne małżeństwa się zdarzają i cierpią na tym obie strony, pomyślałem, że czas najwyższy, by o tym opowiedzieć. Ten wątek ujawnia stosunek widowni do homoseksualistów. Kiedy Artur wyznaje Gośce, że został zostawiony przez faceta – cała sala wybucha śmiechem, sądząc, że teraz będą „jaja z pedałów”. Tymczasem rozwój zdarzeń jest taki, że na sali zapada kompletna cisza. Piotrek Adamczyk i Tomek Konecki tak poprowadzili tę scenę, że nawet największy homofob milknie wobec dramatu człowieka. Myślę, że to jedna z najlepszych scen, jakie kiedykolwiek z Koneckim stworzyliśmy.

Zrezygnował pan już z nakręcenia „Monte Casino”?

Nie, ten projekt bliższy jest finału niż kiedykolwiek wcześniej. Coraz częściej zgłaszają się prywatni inwestorzy zainteresowani „Monte Cassino”. Dziś już nie mam wątpliwości, że doprowadzę do powstania tego filmu. Ale to będzie potężna produkcja, więc trochę czasu potrzeba na przygotowania.

Warto robić film o Monte Casino, po tym jak danina polskiej krwi została zmarnowana?

Jestem przekonany, że warto, chociażby dlatego, że była to zwycięska bitwa, a my jako naród jesteśmy w takim dziejowym momencie, że potrzebujemy mówić o swoich wiktoriach, a nie tylko porażkach. Jeśli zrobimy film, młoda widownia pozna bohaterstwo i poświęcenie polskich żołnierzy. Moje „Monte Cassino” jest też historią o przyjaźni. Rzecz się dzieje w dwóch planach czasowych – w 1944 r. na Monte Casino i w 1946 r. na Ziemiach Odzyskanych, kiedy dwóch żołnierzy II Korpusu przechodzi przez zieloną granicę, by uwolnić z komunistycznego więzienia swojego dowódcę, który wrócił do kraju, chciał się włączyć w jego odbudowę, został uwięziony przez UB i ma zostać wywieziony na Sybir.

Jaki będzie następny film?

– W sierpniu zaczynamy kręcić komedię „Idealny facet dla mojej dziewczyny”. Trafi do kin 30 stycznia 2009 roku. Opowie o miłości, która rodzi się na planie pierwszego polskiego feministycznego filmu porno, robionego przez „postępowe” kobiety. Głównymi bohaterami będą utrzymujący się z testowania leków siostrzeniec wielce wpływowego polskiego duchownego (Borys Szyc) oraz doktorantka paleontologii (Magdalena Boczarska), żyjącą w lesbijskim związku z czołową polską feministką (Iza Kuna). Oprócz tego, że będzie śmiesznie, chcemy pokazać, że fundamentalizmy – ultrakatolicki i ultraliberalny – niczym się nie różnią od siebie w chęci zawładnięcia naszym umysłem i duszą.

(ur. 1965). Scenarzysta „Lejdis”, „Pół serio” „Testosteronu”, współreżyser i scenarzysta „Ciała”. Dla Teatru Narodowego napisał sztukę „2 maja”. Pisał również scenariusze telewizyjne seriali „Nikogo nie ma w domu” i „13 Posterunek”.

Producent, ukończył reżyserię w Mistrzowskiej Szkole Reżyserii Andrzeja Wajdy.

Rz: Zarówno „Testosteron”, jak i „Lejdis” wyprodukowała spółka Van Worden. Tak nazywał się bohater „Rękopisu znalezionego w Saragossie”. Co to za gra z widzami, jakiś ukryty komunikat?

Ani tajemnicy, ani metakomunikatu w tym nie ma. To skutek mojej wieloletniej miłości do powieści Jana Potockiego. Wiele lat temu pomyślałem, że jeśli kiedykolwiek założę firmę, chcę, by nazywała się Van Worden. I tak się stało, choć większość ludzi myśli, że musimy być częścią jakiegoś holenderskiego koncernu.

Pozostało 97% artykułu
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu
Film
Europejskie Nagrody Filmowe: „Emilia Perez” bierze wszystko
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Film
Harry Potter: The Exhibition – wystawa dla miłośników kultowej serii filmów