Mnie samemu bliski jest cykl „Struktura kryształu”, „Iluminacja”, „Constans”, „Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową”, „Suplement”. Są bardzo osobiste. Ale wiem, że niektórym widzom bardziej podobają się obrazy obyczajowo-społeczne, jak „Życie rodzinne”, „Kontrakt”, „Dotknięcie ręki”.
Czy ma pan niezrealizowane projekty, których pan żałuje?
Bardzo wiele. Z ostatnich chyba najbardziej „Jadwigi”, która czeka na łaskę publicznej telewizji. To kolejny, po „Oku diabła” o wyspie Rodos czy „Królowej Krystynie” projekt kostiumowy, którego nie udaje mi się nakręcić. Żałuję pierwszego scenariusza „Pośrodku drogi”. No i dyptyku „Na dobrą i złą dolę” z początku lat 90. Krzysztof Kieślowski wytykał mi tę „dolę”, bo chciał, żebym był nowocześniejszy. Były to opowieści o polskich emigrantach, którzy – wygnani w stanie wojennym – wracają z bagażem doświadczeń i rozczarowań i spotykają się w ojczyźnie z tymi, którym kapitalizm wydaje się nowym, wspaniałym światem.
W ciągu tych 50 lat żył pan w dwóch systemach. W którym z nich czuł się pan lepiej jako artysta? Pana koledzy mówią, że nigdy nie mieli takiej publiczności jak w PRL...
Prawdą jest, że w czasach socjalizmu ludzie czekali na kino. Ale nie wolno się cieszyć sztucznym przywilejem, który opiera się na krzywdzie. Polacy nie mieli dostępu do innych filmów, więc zbieraliśmy oklaski, które nie zawsze były dla nas, dlatego nie trzeba do tego wracać z nostalgią.
A dzisiaj?