Wrocławski festiwal ma różne oblicza, zależne od pory dnia. Rano gigantyczny multipleks Helios, Teatr Capitol i kino Warszawa świecą pustkami. Widzowie odsypiają noc spędzoną w klubie festiwalowym Arsenał. W salach kinowych można jedynie spotkać prawdziwych zapaleńców, którzy aplikują sobie zabójczą dawkę pięciu filmów codziennie.
Ruch zaczyna się koło południa. Wtedy ruszają retrospektywy Theo Angelopoulosa, Terence’a Daviesa, Vincenta Warda i Andrzeja Żuławskiego. Na spotkania z mistrzami ustawiają się kolejki. Tłum rośnie z każdą chwilą i wieczorem nie ma seansu, na którym byłyby wolne miejsca.
Jednak najbarwniejsze są we Wrocławiu noce, zwłaszcza w ukrytym za ciemną bramą kinie Warszawa. Tutaj – zawsze o dziesiątej – pokazywane są thrillery i horrory Dario Argento w cyklu „Nocne szaleństwo”.
W wielkiej sali kinowej nie ma nic z atmosfery pokornego skupienia, które można wyczuć na pokazach mistrzów. Publika klaszcze, wybucha śmiechem, głośno komentuje fabułę. Słychać syk otwieranych puszek z piwem. Nastrój jak w tanich kinach z początków XX wieku. W tej beztroskiej zabawie widzów jest coś niezwykłego. Wrocławski festiwal jakby cofa się w czasie, sięga do początków kina, gdy miało ono w sobie coś z jarmarcznej rozrywki.
Wszystko to dzieje się za sprawą Dario Argento. Urodzony w 1940 roku reżyser nazywany jest „włoskim Hitchcockiem”, bo tak jak on potrafi w swoich filmach budować rosnące z każdą minutą napięcie. Niektórzy dodają, że Argento jest także „Viscontim przemocy” – w malarski sposób pokazuje śmierć na ekranie.