Bestie przeżywały złoty okres w latach 30. i 40. ubiegłego stulecia. To wtedy powstały w Hollywood słynne opowieści grozy o Draculi, Frankensteinie i wilkołaku. Straszyły, a jednocześnie pokazywały walkę człowieka z samym sobą.
Rosnąca popularność freudowskiej psychoanalizy jeszcze bardziej podsycała zainteresowanie filmowymi potworami, które okazywały się nie tyle uosobieniem zła, ile ofiarami targających nimi emocji i instynktów. Współczesne fabuły o monstrach inaczej rozkładają akcenty. To już nie są filmy o wyobcowaniu i zmaganiu ze swoim „ja”, ale historie o pokonywaniu ograniczeń własnej egzystencji.
Wampiry fascynują, bo nie poddają się działaniu czasu. Zachowują urodę, siłę i apetyt na życie, choć są chodzącymi trupami. Wystarczy popatrzeć na Edwarda Cullena ze „Zmierzchu”, aby przekonać się, jakie wampiry są obecnie na topie. Grający go Robert Pattinson jest gładki niczym chłopak z boysbandu, a przy tym rycerski wobec damy swego serca. Owszem, drzemie w nim coś mrocznego, ale Cullen nie ulega popędom. To superbohater a nie drapieżca, który nie potrafi nad sobą zapanować.
Na tym tle „Wilkołak” Joe Johnstona — remake klasycznego horroru z 1941 roku — razi brakiem pomysłu na odświeżenie wizerunku bestii.
W filmie jest to po prostu futrzaste bydlę, które gryzie i patroszy wszystkich dookoła. W tym sensie przypomina sadystycznych psychopatów z amerykańskich thrillerów w stylu „Piły”. Tyle że zamiast noża lub tasaka dysponuje zestawem wielkich kłów i zakrzywionych pazurów.