4.
Amerykańska ambasador w Iraku została zapewniona przez Saddama, że wojny w Iraku nie będzie. Jednak CIA mu nie ufała. Latem 1990 r. w Kuwejcie, w pobliżu granicy z Irakiem, pojawiło się sześciu oficerów CIA oraz dwóch innych służb wywiadowczych USA. Ich zadaniem było śledzenie, przy użyciu nowoczesnego sprzętu nasłuchowego, ruchów wojsk irackich po drugiej stronie granicy.
Gdy Saddam wszedł do Kuwejtu, Amerykanie znaleźli się w pułapce. Irakijczycy na szczęście nie wiedzieli o ich istnieniu. Na własną rękę przedostali się do Bagdadu i tu mieli czekać na nadarzającą się sposobność wyjazdu z Iraku.
Problem w tym, że takich możliwości ambasada USA nie miała. Śledzeni nieustannie przez Irakijczyków dyplomaci nie mogli nawet spotkać się z sześcioma oficerami. Udzielenia im pomocy odmówili kolejno Brytyjczycy, Francuzi i Niemcy. Dopiero Polacy się zgodzili.
Kierownictwo UOP w Warszawie słusznie uważało, że ewakuacja Amerykanów otworzy drogę sojuszowi obu służb. Polscy politycy postrzegali to także jako pierwszy krok na drodze naszego kraju do NATO. Chodziło o najlepiej pojęty polski interes stanu.
Placówka polskiego wywiadu w Bagdadzie nie miała jeszcze o tym pojęcia. W drugiej połowie września płk Maronde dostawał coraz więcej próśb z centrali o wyjaśnienie procedur wyjazdowych z Iraku dla cudzoziemców. A Irakijczycy robili już wówczas wszystko, by obcokrajowcy wyjeżdżać nie mogli. – Każdego dnia rosła liczba idiotycznych zarządzeń i rozporządzeń w sprawie procedur wyjazdowych – opowiada były polski rezydent.
Wreszcie, w depeszy skierowanej wyłącznie do rezydenta, centrala ujawniła: trzeba będzie wywieźć kilku oficerów amerykańskiego wywiadu, którzy z Kuwejtu przedostali się do Bagdadu. – Złapałem się za głowę. To wydawało mi się po prostu niewykonalne – opowiada Maronde. – Jeśli będzie wsypa, to co się stanie z moją rodziną, współpracownikami i tysiącem Polaków, którzy nadal mieszkali w Iraku i nadal traktowani byli przez Irakijczyków jako przyjaciele?
Rozkaz był jednak rozkazem. W placówce polskiego wywiadu w Bagdadzie nikt oczywiście nie wiedział, że centrala wierzy, iż udana akcja otworzy nam drogę do sojuszu z Amerykanami, a w dalszej perspektywie – do wejścia do NATO.
Szczegóły akcji po polskiej stronie znał tylko nadzorujący akcję z Warszawy płk Gromosław Czempiński. Pod fałszywym nazwiskiem Czempiński przyleciał LOT-owskim czarterem do Bagdadu 13 października 1990 r. jako nowy pracownik polskiej ambasady. Jan, bo takie miał imię w paszporcie dyplomatycznym, oficjalnie towarzyszył nowemu polskiemu ambasadorowi Krzysztofowi Płomińskiemu.
Tuż po przylocie Czempiński i Maronde poszli na spacer. Ambasada RP była naszpikowana podsłuchami. – Niczego poważnego tam się nie załatwiało – opowiada płk Maronde.
Podczas spaceru Czempiński przedstawił rezydentowi plan ewakuacji. Akcja nigdy nie dostała, przynajmniej na miejscu, w Bagdadzie, żadnego kryptonimu. – Mówiliśmy po prostu o „ewakuacji". Tak jak w przypadku polskich obywateli wyjeżdżających z Iraku.
Czempiński nie pozostawił złudzeń – sprawa była polityczna, w podjęcie decyzji zaangażowane były najwyższe władze państwowe. Akcję po prostu trzeba było przeprowadzić, bez względu na ryzyko.
5.
Dwa dni po przyjeździe, na jednej z ulic Bagdadu, Czempiński spotkał się z jednym z sześciu ukrywających się Amerykanów. Ponieważ w świecie wywiadów cała wiedza jest przekazywana tylko wówczas, gdy jest to niezbędne, ani Czempiński, ani Maronde nie wiedzieli, gdzie ukrywają się Amerykanie lub jak dotarli do Bagdadu.
Prawdopodobnie skorzystali z pomocy irackich współpracowników CIA. Przypuszczalnie mieszkali w prywatnych mieszkaniach Irakijczyków. Nie wiemy, jak kontaktowali się ze swoimi, a musieli to robić, bo ktoś przekazał im informacje o miejscu i czasie spotkania z Czempińskim.
– To miejsce też wyznaczyli świetnie... – śmieje się Maronde. – 300 m w linii prostej od lokalnej siedziby tajnej policji. No, ale pod latarnią jest zawsze najciemniej.
Amerykanie byli w kiepskim stanie – zmęczeni, wystraszeni, wręcz załamani swoją sytuacją. Datę ewakuacji wszystkich sześciu Amerykanów Czempiński i Maronde ustalili więc jak najszybciej, na 25 października.
Do tego czasu trzeba było jednak wykonać ogrom pracy. I nadal nie było jasne, czy ewakuacja w ogóle jest możliwa.
6.
Najważniejsze pytanie: którędy wywieźć Amerykanów? Samolot nie wchodził w grę, bo nie dałoby się wprowadzić na pokład sześciu ludzi bez wiedzy i zgody irackich tajnych służb. Granica z Jordanią też była pilnie strzeżona. Jedyne inne czynne przejście graniczne było z Turcją, na północ od Mosulu. W jedną stronę ponad 500 km, w tym 180 km przez niespokojny iracki Kurdystan.
Czempiński, który nie znał Iraku, potrzebował pomocy. Maronde wskazał mu Gienka z jednej z polskich firm w Bagdadzie. – Ufałem mu stuprocentowo – opowiada Maronde. – Wziąłem go pod rękę i zaprowadziłem na dach ambasady. Tam, obok wylotu powietrza z huczącego klimatyzatora, z dala od irackich mikrofonów, czekał na niego Czempiński.
Razem z nim do Bagdadu przyleciały nowiutkie polskie paszporty dla sześciu Amerykanów (strony dwóch z nich pokazujemy na początku tekstu – przyp. red.). Ku zaskoczeniu polskich oficerów okazało się, że w paszportach nie ma irackich wiz wyjazdowych, bez których Amerykanie nie mogli oficjalnie przejść granicy. – To była katastrofa! – mówi Maronde. – Skąd wziąć te wizy? Bez nich cały plan się sypie!
Irak był wówczas jednym z najlepiej skomputeryzowanych krajów na świecie. Zachodnie koncerny zbudowały tajnej policji sieć, która funkcjonowała na każdym punkcie kontrolnym na autostradach. Te wizy musiały być nie tylko w paszportach, lecz także w systemie komputerowym po to, by przy żadnej kontroli nikt nie nabrał podejrzeń.
I tu przydał się wysoki wzrost Czempińskiego oraz jego zabójczy wąs. – Za Czempińskim Arabki, wstydliwe i skromne, oglądały się na ulicy w Bagdadzie – przyznaje Maronde. – Zwracał uwagę wzrostem, był szarmancki, obyty.
Trzy dni przed planowaną ewakuacją polski wywiad dowiedział się, że jeden z polskich pracowników „ma dobry kontakt" z Irakijką, która albo sama zajmuje wysokie stanowisko w tajnej policji, albo ma tam bardzo bliskiego krewnego. Jej nazwiska ani Maronde, ani Czempiński nie ujawniają do dziś – kobieta być może nadal mieszka w Iraku.
22 października polski pracownik poznał Czempińskiego z ową 30-letnią kobietą na przyjęciu w polskim campusie pod Bagdadem. Wieczorem tego samego dnia Czempiński zabrał z ambasady paszporty – kobieta powiedziała, że załatwi wizy wyjazdowe. Jak Czempiński ją przekonał – tego nie zdradził.
Następnego dnia wizy były już jednak w paszportach. Znalazły się też w systemie komputerowym, więc były absolutnie legalne i bezpieczne. W drodze wyjazdowej z Iraku wizy były sprawdzane na punktach kontrolnych kilka razy i za każdym razem zostały uznane za prawdziwe.
7.
24 października o godz. 19 Czempiński i Kazimierz Szapował dwoma samochodami w umówionym miejscu w Bagdadzie zabrali z ulicy sześciu Amerykanów, którzy zeszli się w jedno miejsce z różnych kryjówek. – To już była gra va banque – przyznaje Maronde.
Trasa – z punktu zbiórki do campusu pod Bagdadem – została ułożona tak, by jadący trzecim autem Maronde mógł sprawdzić, czy ktoś ich śledzi. Nie śledził. Irakijczycy nie mieli pojęcia, co się dzieje pod ich nosem. Amerykanie dojechali do campusu i tam spędzili swą ostatnią noc w Iraku.
Maronde wrócił do ambasady i tu czekało go zaskoczenie – z centrali przyszła depesza zabraniająca Czempińskiemu wzięcia udziału w ewakuacji Amerykanów. Warszawa bała się konsekwencji politycznych wpadki polskiego dyplomaty z oficerami amerykańskiego wywiadu.
Przełożeni Czempińskiego byliby bardziej przerażeni, gdyby wiedzieli, że ten nie zamierza jechać do Turcji z paszportem dyplomatycznym. Dopiero bowiem po przylocie Maronde wyjaśnił mu, że Irakijczycy nie pozwalają dyplomatom opuszczać Bagdadu poza wycieczką do Babilonu, z czego Czempiński skorzystał (zobacz zdjęcie). Paradoksalnie po Iraku można było jeździć na podstawie zwykłego paszportu pracowniczego, nie zaś dyplomatycznego. Czempiński miał więc jechać z prawdziwym paszportem należącym do Polaka pracującego w jednym z zachodnich koncernów w Iraku. Człowiek ów oddał dokument ambasadzie RP z prośbą o jego przedłużenie. Żona rezydenta polskiego wywiadu kobiecym okiem uznała, że Czempiński jest do niego wystarczająco podobny. Człowiek ten do dziś nie wie, do czego została użyta jego tożsamość.
– Było jasne, że jeśli Czempiński nie pojedzie, to nie będzie akcji – mówi Maronde. – Co ty byś zrobił na moim miejscu? – spytał Czempiński. – To ty podejmujesz decyzję, ale ja bym jechał – odparł Maronde.
8.
25 października o godz. 4 rano ruszyli dwoma toyotami polskich firm. Pierwszą prowadził Gienek, drugą Jurek, pracownik polskiej firmy w Iraku, poproszony w ostatniej chwili o pomoc. Z Jurkiem siedział Czempiński. W każdym aucie z tyłu jechało trzech Amerykanów.
Maronde, który kierował ambasadą jako chargé d'affaires, musiał zostać w Bagdadzie. Dopiero o godz. 16 z Warszawy nadeszła depesza gratulacyjna – Amerykanie bezpiecznie przeszli przez most graniczny, po drugiej stronie czekali na nich Polacy, którzy wsadzili ich w samolot do Warszawy.
Amerykanie do ostatniej chwili byli przekonani, że są bliscy wpadki. W polskich mediach regularnie ukazują się doniesienia o tym, że obywatele USA zostali spici alkoholem, bo na przejściu granicznym pracował iracki oficer świetnie znający język polski. – Prawda jest jednak taka, że Amerykanie byli tak zdenerwowani, że alkohol zadziałał dopiero po drugiej stronie granicy – opowiada Maronde.
Przez most mieli przejść spokojnym krokiem, by nie budzić podejrzeń. Tak blisko wolności byli jednak tak przejęci, że „na moście pobili rekord świata w sprincie". Na szczęście bez konsekwencji.
Czempiński, Gienek i Jurek bez problemów wrócili do Bagdadu. Kilkanaście dni później Czempiński, jako Janek, wyleciał z Bagdadu na podstawie paszportu dyplomatycznego.
9.
Działania polskiego wywiadu w Iraku – od informacji o żywych tarczach, przez zdobycie mapy Bagdadu, po wywiezienie Amerykanów – otworzyły Polakom drogę do sojuszu z USA. Ani Pentagon, ani CIA, ani Biały Dom nie zapomniały o długu wdzięczności – rząd USA umorzył Polsce znaczną część długu z czasów PRL.
Jeszcze pod koniec lat 90., w czasie debaty o rozszerzeniu NATO, CIA dziękowała Polakom za pomoc w uratowaniu swych pracowników. Polski wywiad wykonał wówczas jeszcze kilka innych podobnych operacji dla nowych sojuszników, m.in. pomagając w ewakuacji kilku oficerów wywiadu brytyjskiego. Otwierał się nowy świat, który prowadził nas prosto do NATO, a później do Unii Europejskiej.
Irakijczycy nigdy nie wpadli na ślad tej akcji. Rok później informacja o ewakuacji ukazała się jednak w jednej z amerykańskich gazet, a zięć Saddama w maju 1991 r. wspomniał na poufnej naradzie dyrektorów irackich fabryk, że „najbardziej zdradzali nas w czasie wojny przyjaciele, na przykład Polacy, którzy pomagali Amerykanom". Na szczęście ani uczestników tamtej akcji, ani innych Polaków nigdy nie spotkały z tego powodu żadne represje.