My, Włosi, nazywamy to polskim kompleksem

Polski producent filmowy zakłada, że nikt za granicą nie będzie zainteresowany polskimi realiami. Jednocześnie uważacie, że nikt poza wami nie ma prawa opowiadać o Polsce. I tak koło się zamyka – przekonuje Alessandro Leone, producent polsko-włosko-tureckiej megaprodukcji „Bitwa pod Wiedniem".

Publikacja: 23.02.2013 00:01

Polska husaria w scenie z „Bitwy pod Wiedniem"

Polska husaria w scenie z „Bitwy pod Wiedniem"

Foto: Materiały Promocyjne

Wywiad z archiwum magazynu Sukces

Świetnie mówisz po polsku.

Dziękuję. W Polsce byłem z dziesięć razy na stypendium organizowanym przez Uniwersytet Warszawski. Pierwszy raz przyjechałem tu 15 lat temu. Zachwyciła mnie wtedy wasza bezpośredniość. Pamiętam, jak z kolegami poszliśmy do pubu. Wchodzimy, w środku tłum. Podchodzimy więc do stolika i nieśmiało pytamy, czy można się dosiąść. Od razu usłyszeliśmy: „Nie ma sprawy. Skąd jesteście? Co u was?". To nas urzekło. Bo we Włoszech zostalibyśmy potraktowani jak intruzi. Dlatego teraz jest mi tak przykro. Bo minęło kilkanaście lat i dziś reagujecie jeszcze gorzej niż my.

Jesteśmy drażliwi na punkcie swojej historii?

Bardzo, ale w niezrozumiały dla Włocha sposób. My, gdy wyjeżdżamy za granicę, tęsknimy za mamą, jedzeniem, słońcem. Nigdy za ziemią. Inaczej Polacy. Gdziekolwiek by nie byli, zawsze tęsknią.

Tęsknimy, ale – jak sam nieraz mówiłeś – nie potrafimy chwalić się tym, co dla nas najcenniejsze.

We Włoszech istnieje nawet sformułowanie „polski kompleks". Czujecie się gorsi od innych. Cierpi na tym promocja całego kraju. Po studiach próbowałem połączyć sentyment do Polski z zawodem, jaki wykonuję, i poprzez filmy zacząłem robić promocję Polski we Włoszech.

To była ciężka praca?

W każdym razie mozolna i niełatwa. Mimo że od upadku komunizmu minęło wiele lat, we Włoszech ciągle jeszcze wiele osób myśli, że polscy mężczyźni noszą sumiaste wąsy niczym Lech Wałęsa, a poza miastem mało kto ma w domu lodówkę.

O tym, że Polska to nie Rosja, a Polacy nie są tanią siłą roboczą, mówił Włochom papież Jan Paweł II. I to on zmienił nasz sposób patrzenia na was. Ale papież zmarł w 2005 r. i od tamtej pory do włoskich mediów nie przebiło się za wiele komunikatów z Polski.

Zacząłem współpracować z polskim MSZ. Zaprosiliśmy do Warszawy najlepszych i najpopularniejszych włoskich dziennikarzy. To było przy okazji promocji filmów „Popiełuszko" i „Katyń". I gdy ci ludzie tu zjechali, byli autentycznie zaskoczeni tym, jak wygląda wasza stolica. Kilka razy wracali potem do Warszawy z tym samym entuzjazmem, jaki ja miałem lata temu, gdy po raz pierwszy odwiedziłem Polskę.

Nie jest więc prawdą, że wasz kraj nie ma potencjału turystycznego. Ma, i to olbrzymi! Problem w tym, że na świecie ludzie nie mają o tym bladego pojęcia. Przeciętny Włoch wie dziś więcej o Albanii, Bułgarii czy Rumunii.

Ten brak promocji i wiary w siebie dotyczy również branży filmowej?

To jest porażające! Polski producent z góry zakłada, że nikt za granicą nie będzie zainteresowany polskimi realiami. Uruchamia się w was myślenie, że skoro urodziłem się w Warszawie, a nie w Paryżu czy Londynie, to nie będę miał zbyt wielkich szans, by zaistnieć na międzynarodowym rynku. Jednocześnie uważacie, że nikt poza wami nie ma prawa opowiadać o Polsce. I tak koło się zamyka.

Dlaczego w takim razie zostałeś producentem filmu „Bitwa pod Wiedniem"?

Przede wszystkim dlatego, że nikt w Polsce nie chciał się tego podjąć. No i włożyłem kij w mrowisko.

Dlaczego?

Razem z ambasadorem i dyrektorem Instytutu Kultury Polskiej we Włoszech szukaliśmy sposobu, w jaki można by promować Polskę. Ale już nie przez pryzmat „Popiełuszki" czy „Katynia". Chcieliśmy odciąć się od martyrologicznych korzeni. Pokazać, że Polska to nie tylko ciemne strony komunizmu i dramatyczne wojenne losy, a Polacy to nie umęczony tragiczną historią naród.

Komedie też nie nadawały się do zagranicznej promocji. Opowiadane w nich historie i scenografie nic nie mówią o współczesnej Polsce. Bo zwykle są kopią zagranicznych produkcji, a stroje aktorów i wnętrza pochodzą z sieciówek. Pokazywane tam sceny równie dobrze mogłyby dotyczyć młodych Brytyjczyków czy Niemców.

Skąd jednak pomysł, by pokazać światu wiktorię wiedeńską?

W dużej mierze to przypadek. Przeczytałem wywiad z włoskim reżyserem Renzo Martinellim, w którym mówił o bitwie wiedeńskiej. Jego interesował tam przede wszystkim wątek włoskiego mnicha Marco d'Aviano, który jako jeden z nielicznych w tamtych czasach widział rosnące zagrożenie ze strony imperium osmańskiego. Jego losy wciągnęły i mnie. Gdy zacząłem czytać o wiktorii wiedeńskiej, odkryłem historię bitwy, która zmieniła losy świata. Odkryłem króla Jana III Sobieskiego, znakomitych polskich strategów i dowódców. Zaskoczyło mnie to, że nie tylko we Włoszech, ale i w całej Europie nikt nie miał pojęcia o wydarzeniach z 1683 r. I znów: to wasza wina!

Bezwzględny jesteś!

Zacząłem więc działać. Okazało się, że włoska telewizja jest gotowa zainwestować w ten projekt grube miliony. Od początku wiedziałem, że film musi być epicki, batalistyczny. Spotkaliśmy się z polskim ambasadorem, przedstawiliśmy pomysł. I to on zaproponował, by zrobić oficjalną koprodukcję telewizji polskiej i włoskiej. Jeden list napisał w tej sprawie sam ambasador, drugi wysłał prezes włoskiej telewizji. Przez dziewięć miesięcy nie było konkretnej odpowiedzi. A potem uznali, że nie widzą sensu współpracy. Dopiero półtora roku później nowy prezes polskiej telewizji, Juliusz Braun, odpisał do prezesa RAI i przeprosił za kłopotliwą sytuację.

Myślisz, że chodziło o pieniądze?

Włoska telewizja chciała wydać w Polsce 40 mln zł. Bez żadnych zobowiązań. Myśleliśmy, że wszystko pójdzie gładko. Zamiast tego problemy zaczęły się mnożyć.

Sceny batalistyczne chcieliśmy kręcić w Polsce, spotkaliśmy się w tej sprawie z marszałkiem województwa podkarpackiego. Obiecywaliśmy, że całą scenografię, kostiumy, dekorację zostawimy w Polsce. To był genialny pretekst, by powstał park tematyczny. Nic z tego nie wyszło. Na ostatnią chwilę całą produkcję trzeba było przenosić do Rumunii. I to tam zbudowaliśmy mur wiedeński. Długi na 200 m, wysoki na 12.

Ale to nie koniec. Reżyser Renzo Martinelli bardzo chciał kręcić wnętrza w Polsce. Chodziło mu o Zamek Królewski w Warszawie, pałace w Wilanowie i w Łańcucie. Jedynie Wilanów chciał z nami rozmawiać. Mimo zaangażowania polskiego Ministerstwa Kultury z pozostałych miejsc dostaliśmy odmowę.

Z jakich powodów?

Albo w tym czasie miały odbywać się szkolne wycieczki, albo trwały występy muzyków. Z naszej strony wszystko było do dogadania, proponowaliśmy kolejne nowe terminy. Bezskutecznie. Obiecałem też ministerstwu kultury, że 20 proc. zysku z tego filmu podaruję muzeum, które będzie chciało stworzyć projekt związany z Janem III Sobieskim. Nie było chętnych. Stanęło na tym, że wnętrza kręciliśmy we Włoszech.

Trudno uwierzyć w to, co mówisz.

Moim zdaniem to była wola zniszczenia naszej pracy, bo jako Włosi nie mamy prawa opowiadać o historii Polski.

Dotarliście jednak do finału. W październiku film ma polską premierę. Potem czeka go światowa promocja?

Film ma dotrzeć do 60 krajów. Dużo kopii kupiła turecka telewizja. Generalnie są nim zainteresowane kraje islamskie. „Bitwa..." będzie też miała pokazy w Japonii, Chinach, Korei, Australii, Kanadzie, Brazylii.

Jesteś z siebie zadowolony? Warto było?

Nieskromnie powiem, że powstało bardzo dobre kino. Surowe. Nie ma tu romansu, nie ma wybielania postaci. Nie stawiamy Sobieskiego na postumencie. To film kręcony dla wszystkich, nie dla Polaków.

Na czym polega różnica?

Kręcony był po angielsku.

Jak polscy aktorzy mówią po angielsku?

Bardzo dobrze. Spokojnie mogą pracować za granicą. O aktorach nie mogę powiedzieć złego słowa. I to zarówno o gwiazdach, jak i o statystach. Ci ostatni jechali za nami do Rumunii, byleby tylko założyć polską zbroję. Z kolei odtwórca głównej roli Jerzy Skolimowski (w końcu ma już na karku 70 lat) naprawdę uniósł armatę i przesunął ją z błota. Również Daniel Olbrychski czy Alicja Bachleda-Curuś pracowali ciężko, nie narzekali. Nawet wtedy, gdy trzeba było kręcić w nocy lub przenosić się nagle dziesiątki kilometrów.

Ale w kinie dla wszystkich nie chodzi tylko o uniwersalny język?

To prawda, Polacy, gdy idą na film historyczny, koncentrują się na detalach. Kolor zbroi czy długość mieczy muszą być dokładnie takie, jak podają źródła z epoki. Tymczasem nas to nie interesowało. Chcieliśmy pokazać najpiękniejszą kawalerię na świecie, a nie oddawać hołd relacjom historycznym.

Praca nad tym filmem zajęła ci ponad trzy lata życia. Nie żałujesz?

Dalej mam do Polski i Polaków olbrzymi sentyment. Na „Bitwie..." nie zarobiłem jeszcze ani złotówki. Jestem zmęczony, zestresowany. Nie myślę więc już o tym, czy film na siebie zarobi. Sukcesem jest to, że powstał.

Wrzesień 2009

Alessandro Leone - włoski reżyser, scenarzysta i producent

Wywiad z archiwum magazynu Sukces

Świetnie mówisz po polsku.

Pozostało 99% artykułu
Film
Nie żyje aktor Bernard Hill. Miał 79 lat
Film
Mastercard OFF CAMERA: Kobiety wygrywają
Film
#DZIEŃ 8 i zapowiedź #DNIA 9: Rozmowy o tym, co ważne
Film
Sztuka polityczna. Pokaz specjalny „Dyrygenta” Andrzeja Wajdy
Film
Rekomendacje filmowe: Komedia z Ryanem Goslingiem lub dramat o samobójstwie nastolatka