Jest znakomitym reżyserem i scenarzystą, człowiekiem pióra, pedagogiem. Janusz Majewski to mistrz kina pełnego elegancji, autorytet dla środowiska, prawdziwy dżentelmen. Prezes Honorowy Stowarzyszenia Filmowców Polskich.

Gdy umawialiśmy się na wywiad, poprosił pan o spotkanie po południu, bo chodzi spać skandalicznie późno. Co to znaczy późno?

Zwykle kładę się o trzeciej, w praktyce nie zasypiam przed wpół do czwartej.

Zawsze był pan sową?

Zawsze, ale nie tak skrajnie jak teraz, bo kiedyś musiałem wstawać wcześniej. Rzadko się o tym mówi, ale film wymaga wczesnych pobudek, co zawsze wydawało mi się upiorne, bo ludzie przychodzili na plan niewyspani, wyglądali jak zombie. Aktorzy mieli najgorzej, bo wstawali o bladym świcie, żeby zdążyć na charakteryzację, mimo że poprzedniego wieczora grali w teatrze albo mieli jeszcze coś w telewizji. W efekcie przyjeżdżali na zdjęcia półprzytomni. Wielu prowadziło taki morderczy tryb życia latami, a nawet dekadami.

Chce pan powiedzieć, że pana filmy powstawały w półśnie?

Być może nawet w głębokim śnie. Dla porównania w Ameryce aktor zatrudniony do ważnej roli ma w umowie zapisane, że w czasie przygotowań do zdjęć nie może brać innych zadań. Dostaje za to godziwe wynagrodzenie, dzięki któremu może się skupić na swojej roli. Tymczasem aktor w PRL-u łapał się każdej fuchy, żeby związać koniec z końcem. Niechętnie też odmawiano, z obawy przed przylgnięciem łatki „trudnego”. Ja zawsze chełpiłem się tym, że żaden aktor nigdy mi nie odmówił.

Bo tak bardzo się pana bali?

Bali? Nigdy! Po prostu zależało im, żeby zagrać u mnie, bo jedna rola pociągała drugą. Udało mi się stworzyć drużynę aktorów, na których zawsze mogłem liczyć. Przykładem Marek Kondrat, który wcielił się w postać łacinnika w „Małej maturze 1947”, chociaż kilka lat wcześniej podjął decyzję o wycofaniu się z zawodu i mieszkał w Hiszpanii, gdy zadzwoniłem do niego z propozycją.

Cóż, Marek Kondrat ma chyba wobec pana dozgonny dług wdzięczności. Rola w „Zaklętych rewirach” była dla niego przepustką do kariery. Pan zadebiutował filmem „Sublokator”. Dlaczego postanowił pan wrócić do tego tytułu podczas przeglądu pana twórczości w kinie Kultura?

W „Sublokatorze” jest taki rodzaj humoru, który starałem się przemycać w każdym moim kolejnym filmie, także w dramatach. Zresztą tytuł ten przysporzył mi trochę zmartwień, bo zebrał mieszane recenzje. Ale ktoś mi niedawno powiedział, że ten film jest wciąż świeży, a ja go bardzo dawno temu nie widziałem. Chętnie przypomnę go sobie w odrestaurowanej wersji razem z publicznością.

W tym filmie jest dużo absurdu i ironii, które nigdy później w pana twórczości nie wybrzmiały z taką intensywnością. To była pana świadoma decyzja?

Tak, bo wtedy zrozumiałem, że ten rodzaj humoru, który pojawia się w „Sublokatorze”, nie jest dobrze przyjmowany przez polską publiczność. Co innego prosty, koszarowy dowcip „C.K. Dezerterów”. Zresztą, ja również taki humor ogromnie lubię. Przypomina mi zawsze sztubackie żarty, które w czasach szkolnych rozbawiały mnie i np. Gustawa Holoubka do łez. Poza tym ja sobie w tamtym czasie założyłem, że każdy mój film powinien być inny. I tak też się stało. Ale nuty humorystyczne znajdzie pan w każdym z nich.

To prawda, nawet w „Zaklętych rewirach”, które komedią nie są, można znaleźć szczyptę humoru.

Krytycy nazywali ten film dramatem społecznym lub psychologiczno-społecznym. I rzeczywiście, obiegł pół świata i widzowie najczęściej zwracali uwagę na jego wymowę społeczną. Podczas dyskusji po pokazie w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Nowym Jorku odezwała się dziewczyna, która powiedziała, że pracuje w korporacji, gdzie stosunki między ludźmi są takie same jak w filmie. Miała wrażenie, że ktoś nakręcił film o jej środowisku pracy. Chwilę później odezwał się chłopak, który był kelnerem w dużej nowojorskiej restauracji. I powiedział, że u nich wszystko wygląda tak samo.

Tak samo, czyli z taką samą hierarchicznością i klasizmem?

Tak, bo większość z nas w pewnym sensie przechodzi drogę od pomywacza do samodzielnego kelnera. To uniwersalna historia. Każdy wspina się na jakiejś drabinie, pokonuje szczeble wyżej albo spada, lub jak mój bohater uświadamia sobie, że to całe wspinanie się jest haniebne i postanawia z niego zrezygnować.

Nigdy nie miał pan takiej pokusy, żeby być sumieniem narodu, zrobić film, który będzie nabojem?

Moje filmy często mają dwie warstwy i pod spektaklem wizualnym kryje się przesłanie. Zresztą czasy były takie, że i tak dopatrywano się w nich drugiego dna. Kiedy „C.K. Dezerterzy” weszli do kin, ze zdumieniem odkryłem, że część publiczności dostrzegała w nich satyrę na Wojskową Radę Ocalenia Narodowego. Uwierzyła w to najwidoczniej góra, bo gdy przyszedłem jako prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich do Pałacu Prezydenckiego na noworoczne spotkanie przedstawicieli stowarzyszeń i związków twórczych z władzami, generał Jaruzelski podszedł do mnie i pokiwał palcem: „Ale pan sobie użył na wojsku”. Ja się tylko roześmiałem, bo moim celem nie była zakulisowa walka z władzą. Zawsze byłem lekkoduchem zapatrzonym w amerykańskie kino. Interesowało mnie po prostu robienie filmów, na które ludzie będą chcieli iść do kina. Upewniłem się, że to miało sens, kiedy zostałem zaproszony do prowadzenia zajęć na Uniwersytecie Stanowym w stanie Kansas, który zawsze kojarzył mi się z westernami. Pokazywałem moim studentom jakieś polskie filmy. Z moich rozmów z nimi wynikało jedno – krytykowali je za formę albo uważali, że przedstawione w tych dziełach historie są niewiarygodne. Na przykład nie mogli uwierzyć, że „Kanał” opowiada prawdziwą historię. Dla polskiego widza to oczywistość, ale dla amerykańskiego studenta polski kontekst historyczny to abstrakcja i dla niego ten film jest niezrozumiały. Po latach uświadomiłem sobie, że w kinie amerykańskim najważniejsza jest wiarygodność każdej opowiadanej historii, dlatego tak ważne są scenografia, detale, ale też aktorstwo. Sposób gry polskich aktorów, wychowanych w szkołach teatralnych, przygotowanych do występów w teatrach, wydawał się moim studentom manieryczny, sztuczny, nieprawdziwy. W filmie amerykańskim zadaniem aktora nie jest gra, tylko utożsamienie się z postacią. On nie gra policjanta, on staje się policjantem na czas tego filmu.

Janusz Majewski

Janusz Majewski

Całą rozmowę z Januszem Majewskim możecie przeczytać w październikowym numerze Magazynu Filmowego:

www.sfp.org.pl/magazyn_filmowy

Program Retrospektywy Janusza Majewskiego jest dostępny na stronie:

www.kinokultura.pl

Materiał Promocyjny