Szybko poszło. Pięć lat wystarczyło Jordanowi Peele’owi, żeby od debiutu stać się człowiekiem-instytucją w amerykańskiej rozrywce. W 2017 r. na ekrany kin wszedł jego debiutancki film „Uciekaj!”, o którym kinomani szeptali jeszcze przed premierą. To był jeden z najciekawszych obrazów roku – horror będący jednocześnie przenikliwą i zabawną satyrą na amerykańską liberalną klasę średnią, a przede wszystkim głęboko zakodowany w niej rasizm. Bo przecież głosować na Baracka Obamę to jedno, ale co innego przyjąć na obiad czarnoskórego chłopaka córki...
Zysk z nawiązką
Peele (rocznik 1979) za scenariusz do swojego debiutu zdobył Oscara i szybko przystąpił do pracy nad kolejnym obrazem. Ku satysfakcji sympatyków filmu „Uciekaj!” nie zmienił swojego stylu i znów nakręcił horror wymykający się schematom. W „To my” (2019) pokazał średnio zamożną czarną rodzinę, która nagle, ku swojemu zaskoczeniu, odkrywa, że istnieje druga taka sama jak ona familia, tyle że biedna. Peele używając konwencji horroru, inteligentnie opowiadał o kwestiach społecznych.
Czytaj więcej
Ezra Miller, bohater przyszłorocznej premiery „Flash” naraża na katastrofę produkcję za 200 mln d...
Chyba nawet bardziej od krytyków kochają go kinomani. Debiutancki „Uciekaj!” nakręcił za 4,5 mln dol., a film przyniósł dochody z biletów w wysokości 255 mln dol.! (176 mln w samej Ameryce). Dokładnie identyczny wynik osiągnęło drugie dzieło, choć „To my” było już droższe – kosztowało 40 mln dol.
Budżet najnowszego filmu „Nie!”, który właśnie wchodzi do polskich kin, jest jeszcze większy, szacuje się go na 68 mln dol., ale już wiadomo, że się zwróci z nawiązką. W 19 dni od premiery „Nie!” zarobiło 100 mln dol. Takie kwoty może nie oszałamiają na tle dochodów blockbusterów o superbohaterach („Thor: Miłość i grom” zarobił w tym samym czasie 280 mln dol.), ale już zestawiając je z wpływami kina autorskiego, gdzie kompromisów na etapie produkcji zawarto mniej – zdecydowanie tak.