Z Lavem Diazem rozmawia Anna Kilian
[b]Pana „Melancholię” ogląda się z rosnącą fascynacją. W miarę jak – warstwa po warstwie – odkrywa pan przed nami prawdę o bohaterach, zżywamy się z nimi do tego stopnia, że trudno nam się z nimi rozstać...[/b]
[b]Lav Diaz:[/b] Wspaniale słyszeć taką opinię, chciałem, żeby widzowie tak film odbierali. To ważne dla mnie, bo to długi, ośmiogodzinny obraz. A skoro poruszamy kwestię jego długości, to muszę przyznać, że dziwi mnie, że tak mocno się ją zazwyczaj podkreśla. Film powinien być dziełem sztuki, ocenianym w kontekście swojej jakości, historii, jaką opowiada, i formy, za pomocą której to robi.
Przecież utworu muzycznego czy obrazu nie ocenia się pod względem ich rozmiarów. Przykro mi słyszeć, że nawet uniwersyteccy wykładowcy przedmiotów związanych ze sztuką filmową skupiają się przede wszystkim na długości moich projektów. Przy czym „Melancholia” nie jest najdłuższa – „Death in the Land of Encantos” trwa dziewięć godzin, tyle samo „Heremias (Book One: The Legend of the Lizard Princess)” czy „Evolution of a Filipino Family”.
[b]Przedstawia pan troje bohaterów jako prostytutkę, alfonsa i zakonnicę. Zbici z tropu bardzo wiarygodną interpretacją aktorską zostajemy – widzowie – wyprowadzeni w pole, gdyż postaci przybierają nagle inne tożsamości. Czy zamierzał pan dać przekrój filipińskiego społeczeństwa?[/b]